Kasia
Otworzyłam oczy i spojrzałam na zegarek. 8.30.
– O cholerka – powiedziałam i natychmiast zamarłam. Kto dzisiaj mówi „cholerka”? Znowu się nie pilnuję.
Z braku czasu odłożyłam na później rozmyślania, co w tym wypadku powinnam powiedzieć, i przeszłam do bardziej zajmującej mnie rzeczy – który dzisiaj jest? Dwunasty? Jedenasty? A może, cholerka, już trzynasty?
Wiktor, czyli mój „równorzędny partner, z którym łączy mnie stabilny i pozbawiony uprzedzeń oraz ograniczeń związek”, wyrzucił mój kalendarz twierdząc, że normalny człowiek XXI wieku nie wiesza na ścianach tak normalnej rzeczy, jaką jest kalendarz. Co ma wieszać, nie powiedział, dlatego teraz na ścianie widnieje jasna plama po kalendarzu, a ja wciąż tkwię w łóżku myśląc, jaki dziś jest dzień.
No dobrze, to może pomyślę, jaki jest dzień tygodnia? Poniedziałek? Być może. Wtorek? Czemu nie? Środa? Dzień, jak każdy inny. Do tej pory wszystko było jasne. Moje życie było poukładane jak jajka w kartonowym pudełku.
Jeżeli budziłam się i szłam do łazienki z szeroko rozstawionymi nogami, znaczyło, że jest poniedziałek – w niedziele Wiktor zaciągał mnie do stadniny twierdząc, że umiejętność konnej jazdy pomoże mi wydobyć ukryte (patrząc na mnie – raczej dość głęboko) pokłady arystokratycznego pochodzenia. Jeżeli swędziała mnie skóra – wtorek. W poniedziałki na polecenie Wiktora szłam do salonu odnowy, gdzie wszystkie moje komórki poddawane były naciąganiu, wciskaniu, masowaniu i wklepywaniu tak długo, aż zaczynały skomleć o litość. Gdy budziłam się, a pod głową miałam książkę, była środa – po wtorkowym angielskim, który miałam szybciej przyswoić dzięki nocnym męczarniom na twardej okładce English For Business. Jeżeli budziłam się i nie wiedziałam, gdzie jestem ani co tutaj robię, był czwartek – w środy uczestniczyliśmy w zebraniach jakiejś grupy dyskusyjnej, która filozoficzno-mistycznie robiła mi wodę z mózgu tak skutecznie, że zawsze w drodze powrotnej usiłowałam popełniać samobójstwo, a rano albo nic nie pamiętałam, albo wątpiłam we wszystko i wszystkich. Gdy budziłam się i nie mogłam ruszyć głową – piątek. W czwartki chodziłam do fryzjera i całą noc spałam z wałkiem pod szyją, żeby rano było coś jeszcze widać. Jeżeli budziłam się i bolało mnie wszystko – była sobota, bo w piątki chodziłam na siłownię. Jeśli budziłam się i bolało mnie wszystko, a w dodatku nie wiedziałam gdzie jestem ani co tutaj robię – była niedziela, po sobotniej imprezowej nocy.
Brak jakichkolwiek wyżej wymienionych objawów przypomniał mi, że kilka dni temu moje dotychczasowe zwyczaje znikły jak zmarszczki w reklamie kremu. Wiktor wyjechał służbowo do Wiednia i z niedowierzaniem przyjęłam do wiadomości, że nikt mnie nie kontroluje.
Przez pierwszy dzień jeszcze się trzymałam, drugiego dnia już trochę mniej, a gdy trzeciego dnia zjadłam batona w czekoladzie i nikt mi nie zrobił wykładu na temat szkodliwości słodyczy i ich wpływu na odbieranie mojego wizerunku przez otoczenie, w końcu uwierzyłam, że jestem wolna. Koniec basenów, solariów, siłowni i całego tego cyrku. Tak, tylko że teraz za to nie wiem, jaki jest dzień tygodnia i czy powinnam iść do pracy, czy nie. Bo jeśli jednak tak, to już po mnie.
Zwlekłam się z łóżka i poszłam do sąsiadów z nadzieją, że posiadają jakiś, choćby nawet kieszonkowy, kalendarz. Drzwi otworzył mi Rumcajs z kaczymi stopami.
– Eee, cześć, jest Iwonka?
– Jest, ale jeszcze śpi. Wejdź. I tak ją miałem budzić, bo dzisiaj robimy sobotnie porządki.
– Sobotnie!! – omal nie krzyknęłam na cały korytarz – Nie, to ja może później, niech jeszcze sobie śpi, dobranoc, to znaczy do widzenia, dziękuję – widok dwóch metrów Jędrka odzianych jedynie w fartuszek wybił mnie z wypracowanej na treningach równowagi. Jak to możliwe?
– Sobotaaaa – śpiewałam, otwierając drzwi. To co najpierw? Może super niezdrowa jajecznica na maśle? Najlepiej z kawałami wiejskiej. Aż człowiek czuje, jak mu w wałki idzie. Mniam.
A potem? Może pójdę do parku? Nie. Do znajomych? To wieczorem. To może odwiedzę mamę? Odkąd dwa lata temu przeprowadziłam się do Wiktora, nie byłam tam ani razu.
– Ale dzwoniłam – usprawiedliwiałam się szukając czegoś ludzkiego w szafie. Niestety. Zero zwykłych koszulek, zero dżinsów, nic. Nic, co normalny człowiek mógłby na siebie założyć.
Wybrałam najmniej według mnie sztywną rzecz i wyszłam z domu. A właśnie, że nie będę brać samochodu. Po dwóch latach przyrastania do fotela w końcu zrobię sobie spacer. Świetnie. No to idę.

Już nie idę. Zapomniałam, że to na drugim końcu miasta. Tych butów to też raczej nie robili do tego, aby w nich chodzić. Przyciskać sprzęgło, albo stukać w posadzkę biura, to owszem, ale żeby po chodnikach? Nie przyszło im widocznie do głowy, że ktoś, kto wyda taką sumę na buty, będzie naprawdę chciał w nich spacerować.
Podeszłam do kiosku.
– Dzień dobry. Poproszę bilet.
– Za ile? – między papierosami a jednorazowym lakierem do włosów pojawiły się kolejno: blond trwała, ogromne policzki, a na końcu, nad policzkami, coś na kształt oczu.
– Hmm, nie wiem. Normalny poproszę.
– A co? Myśli, że ja tu sprzedaję jakieś nienormalne? Za ile, pytam?
Skąd mam wiedzieć, ile teraz kosztuje bilet? Dwa lata temu wiedziałam.
– No, cały poproszę…
– Wszystkie są całe. Widzi tu jakieś poprzerywane?
No tak, widzę, że robi to specjalnie. Ale dlaczego mnie? Przecież zawsze jestem dla wszystkich miła. Nie dam się jej, w końcu nie po to się męczyłam na tych wszystkich kursach wyrabiania osobowości. Wiem!
Olśniona swoją genialnością, prężąc się i pyszniąc, wyrzuciłam:
– To ja poproszę karnet!
– Za ile?
Zabiła mnie. Zabiła całą moją wyrobioną, wyćwiczoną, słono opłaconą osobowość.
– Niech się panienka nie przejmuje. Ona teraz menostrację przechodzi i dlatego taka – stojący za mną starszy pan poklepał mnie po ramieniu.
– Chyba menstruację – wyrzuciłam z siebie automatycznie i natychmiast poczułam, że się czerwienię. Po tylu treningach panowania nad emocjami!
W kolejce dwa ogryzki zachichotały, a młody chłopak uśmiechnął się pod nosem.
– Popatrzy panienka na nią. Czy wygląda na taką, co jeszcze coś może? Ona ma menostrację, to znaczy, że już po herbacie.
– Menopauzę! – wykrzyknęłam.
Dwa ogryzki oszalały. Chłopak rozciągnął usta w niemym uśmiechu. Starszy pan klepał się po brzuchu, a jeszcze inny z rozbawieniem mówił coś do kolegi, pokazując na mnie palcem.
W desperacji zatęskniłam za Wiktorem. Gdyby tu był, wiedziałby, co zrobić. Tylko że gdyby tu był, na pewno nie stałabym teraz w za ciasnych butach przed kioskiem na przystanku, rzucając w powietrze menstruacjami i menopauzami.
Wspomnienie o Wiktorze przypomniało mi wszystko, co wkładał mi przez ostatnie dwa lata do głowy i tylko to powstrzymało mnie przed natychmiastową ucieczką do domu. Powtarzając usłyszaną kiedyś mądrość: „nie dać się ogierom, bo cię zeżrą”, poszłam na następny przystanek, gdzie, nie wierząc we własne szczęście, znalazłam kiosk z przylepioną do szyby kartką z cenami biletów.
Jechałam autobusem, starając się nie myśleć o tym, co się wydarzyło. W końcu to nie koniec świata, jedna kompromitująca sytuacja. Koniec świata to będzie za chwilę, na moim starym osiedlu. Tam to się nawet diabłu dobranoc mówić nie chce.
Wysiadłam przy odrapanym szarym wieżowcu i przeszłam wzdłuż tak odrapanych, że już nawet nie szarych, niskich betonowców. Zaraz za rogiem mojego bloku natknęłam się na Olka, z którym chodziłam do podstawówki i jakoś się złożyło, że i do średniej.
– Cześć Olek! Kupa lat. Jak leci?
– Świetnie, barany wracają na stare śmieci.
– Co? – poczułam, jak kilka litrów gorącej, młodzieńczej krwi zaczyna mi wrzeć w żyłach – Barany? Barany, baranie? A kto jeszcze w szóstej klasie litery składał, co? A kto na maturze z polskiego napisał, że panu Tadeuszowi na weselu grał na cymbałach Jan Kielich? A pamiętasz – wzięłam szybki oddech, aby nie tracić danego mi na myślowo-słowny atak czasu – jak Równia cię pytała o wzór na ładunek elektryczny? Pokazałam ci okno, bo ten wzór to był kit. Q= I x T. Ładunek równa się natężenie prądu razy czas jego przepływu. A co ty powiedziałeś? No co? RAMA !!
Olek popatrzył na mnie dziwnie i wskazał palcem na niewidoczny dla mnie punkt za moimi plecami. Do klatki w bloku naprzeciwko wchodzili synowie starej Baranowej – Marek i Waldek. Odwróciłam się powoli.
– Barany dostały wyrok za włamanie z czymś tam. Nie było ich półtora roku – wycedził powoli Olek, wbijając we mnie wzrok.
– Olek, ja…, no, ten, a co u ciebie? – po tylu wystąpieniach, po dziesiątkach wykładów, które prowadziłam i cotygodniowych, środowych, mądrych dyskusjach, tutaj, na starym podwórku, nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Nic.
– Ee, no to może na piwko gdzieś pójdziemy, co?
– Nie mogę. Jestem uczulony na chmiel. Zapomniałaś?
– Jasne, że nie – jasne, że tak. – To może jakaś kawka z ciasteczkiem? – rozpaczliwie próbowałam zatrzeć złe wrażenie.
– Mam wysokie ciśnienie. Słodyczy też nie mogę jeść, jak zapewne wiesz.
No tak, zapomniałam, że Olek był szkolną sierotą. Nie dość, że myślenie nie za bardzo, to jeszcze za rozumem poszło w dal i zdrowie.
– Tylko wy, szczęśliwi, możecie sobie robić, co wam się podoba. Ja nie mogę – podkreślił ostatnie słowa, patrząc na mnie z satysfakcją. Widziałam to, widziałam, jaką miał przyjemność. Specjalnie mnie gnębił, bo wiedział, że jest mi niewyobrażalnie głupio. Boże, jak ja chciałam do mamy.
– Muszę do mamy. Pa.
No i uciekłam. Tak normalnie, tchórzliwie uciekłam, już drugi raz dzisiaj.
– Kasia! – krzyknęła mama na mój widok i rozłożyła swoje przepastne ramiona. Kiedy już wyglądałam, jakbym wypadła z pralki wirówki, rozluźniła uścisk. – No wejdź dziecko, wejdź.
Właśnie stawiałam nogę przez próg, kiedy mama odwróciła się i spojrzawszy na mnie, zamarła.
– Wujek Edek nie żyje! – krzyknęła i wybuchnęła płaczem.
Trochę mnie zdziwiło takie nagłe przejście od entuzjazmu do skrajnej rozpaczy, ale sens wiadomości nie pozwolił mi się nad tym zastanawiać. Znowu padłyśmy sobie w ramiona, tym razem chlipiąc i wycierając ukradkiem nosy ona w moje ramię, a ja w jej.
– Taki dobry człowiek – podciągała nosem mama – takie łajzy chodzą po ziemi, a taki uczciwy, porządny, dobry… Chodź, Kasiu, napijemy się herbatki i porozmawiamy – pociągnęła mnie do kuchni, jedną rękę zaciskając na moim nadgarstku, a drugą rozmazując czarne zacieki z tuszu. – A kiedy pogrzeb?
– Mnie się pytasz?
– A kogo? Zresztą nieważne. Zadzwonisz później do cioci Krysi i się dowiesz. A co u ciebie? – zmieniła nagle temat – Dalej jesteś z tym, no, Wikarym?
– Wiktorem, mamo. Dobrze wiesz, kto to jest wikary.
– Takie podobne, jak człowiek może zapamiętać? Jeszcze gdyby tu przychodził, to może bym i pamiętała, ale on jakiś taki sobuś jest. Wstydzi się? Nie dość, że mnie nie odwiedza, to jeszcze tobie zabrania, a to już nie jest dobry człowiek, jak przyszłą teściową skazuje na samotność.
– Nikt mi nie zabrania tu przychodzić, dobrze wiesz. A poza tym jaka ty jesteś samotna, jak zawsze, kiedy dzwonię, to cię nie ma, bo siedzisz u sąsiadek?
– Sąsiadki to co innego. Rodzina musi być rodziną . Ja tam swoje wiem. Może gdybyście dzieci mieli…
– Mamo – jęknęłam. Czy wszystkie matki są takie same?
– Nie mamuj mi, jesteś za duża. Pamiętaj, że zegarek tyka.
– Mamo, dzisiejsi naukowcy uważają, że wiek produkcyjny się przesunął i że równie dobrze można…
– Wiek produkcyjny, to był poprzedni, dwudziesty. A już zwłaszcza moje czasy. Wtedy to się wszystko w polskich fabrykach produkowało – od kołnierzyków do fartuszków, po pinezki, którymi towarzysze przypinali sobie zdjęcia ojca narodu…
– Tak, a po godzinach produkowaliście dzieci i to przy wykręconej żarówce, żeby jej na dłużej starczyło. Nie wykonaliście normy w żarówkach, to nadrobiliście w dzieciach. A potem ja, jako jednostka wyżu demograficznego, musiałam się bić o miejsce na studiach. Poza tym nie wiem, czy można było przypinać Stalina pinezkami…
– Ojej, nie czepiaj się szczegółów. Swoje wiem. I nie próbuj przegadać swojej własnej matki, bo ci się nie uda.
Zauważyłam. Postanowiłam siedzieć cicho i wysłuchać do końca niezmiennego od lat zestawu pytań i zażaleń.
– …. a bo to ja nie wiem, że na karierę teraz patrzycie, a nie na dzieci? A potem trach – mama klasnęła w ręce tak głośno, że aż podskoczyłam – i po herbacie. Za późno na męża, rodzinę, dzieci i tylko kwiatki na biurku będziecie podlewać, bo to wam będzie dawać złudzenie, że o kogoś się troszczycie i ktoś jest od was zależny.
No tak, znowu ta herbata. Drugi raz już dzisiaj. Jak na jeden dzień to w zupełności wystarczy. Zaczęłam zbierać się do domu.
– A zadzwoń do cioci Krysi spytać się, co z tym pogrzebem.
– Dlaczego ja?
– No przecież ty powiedziałaś, że wujek Edek nie żyje. Wiesz, że tylko z tobą Edki rozmawiają. Krysia nie zadzwoniła do mnie, tylko do ciebie, więc teraz się dowiedz, kiedy pogrzeb.
– Ja?? To ty, kiedy mnie zobaczyłaś, krzyknęłaś „wujek Edek nie żyje” i złapałaś się za serce. O tak – wzięłam duży rozmach i przyłożyłam rękę do serca, naśladując mamę. Strąciłam przy tym mały obrazek ze ściany.
– Krzyknęłam, bo jak cię zobaczyłam, to od razu sobie pomyślałam, że coś się stało. Gdybyś chciała porozmawiać, to byś zadzwoniła. Dwa lata cię tu nie było, to się dziwisz? A co się mogło stać, o czym bym nie wiedziała? Na ciążę nie wyglądasz, to tylko coś z wujkiem Edkiem, bo tylko z tobą utrzymywali kontakt od czasu, jak tacie na imieninach Krysi zebrało się na szczerość i ….
– Wiem od kiedy – przerwałam. Słyszałam tę historię co roku 13 marca, kiedy mama krzyczała na tatę, że zamiast się bawić na imieninach u cioci przez jego głupotę muszą siedzieć w domu. Według mamy można było kalendarze pisać, bo jeszcze nigdy się nie zdarzyło, żeby w którymś roku sobie odpuściła:
– Lat mi przybywa w przeciwieństwie do urody i niedługo już nigdzie nie będę się mogła pokazać. A teraz, moje najlepsze dni – powtarzała ten tekst od siedmiu lat – spędzam w domu, bo tobie się zachciało powiedzieć prawdę o wyglądzie Krysi. Taki stary, a nie wie, że jak się kobieta pyta, to trzeba mówić, że dobrze wygląda? Kto ci kazał powiedzieć, że ta sukienka wyglądałaby lepiej, gdyby Krysia schudła? Czy ja ci mówię przy ludziach, że niedługo zostaną ci trzy włosy? Czy ja ci wypominam, że … – i tu mama wyliczała wszystkie błędy taty, popełnione w ciągu wszystkich lat ich małżeństwa.
– No widzisz – głos mamy przywrócił mnie do rzeczywistości – właśnie dlatego mówię…
– Mamo – powiedziałam, schylając głowę w nadziei, że to zasłoni przed jej wzrokiem moje szklące się jak woda w kałuży oczy – Muszę lecieć. Pa. Zadzwonię do ciebie. I jeszcze wpadnę. Na pewno. Pa.
Wyszłam, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Chciałam zniknąć, zanim się rozpłaczę. Skręciłam za blok i usiadłam na murku starej piaskownicy. Za dużo jak dla mnie, naprawdę za dużo. Żyłam sobie w pięknym, kolorowym świecie, przeszłam wszelkie możliwe kursy wyrabiania charakteru.Czego nauczyli mnie na jednym kursie, z tego leczyli na drugim. Zmieniłam w sobie wszystko, co się tylko dało chociaż trochę zmienić. I co? Okazuje się, że w normalnym świecie nie wiem nawet jaki jest dzień tygodnia. Pierwsza próba poruszania się po mieście bez mojego malutkiego, cieplutkiego autka skończyła się totalną kompromitacją. A ludzie? Kim są te hybrydy, z którymi spotykam się na co dzień, skoro z tymi tutaj nie potrafię się dogadać? Dogadać? Ja w tym świecie nawet nie potrafię powiedzieć jednego zdania, które byłoby na miejscu, właśnie tu i teraz.
Czy tak się czuje Iwonowy Ercep? A może on, sztuczny od góry do dołu, jest bardziej przystosowany do życia niż ja? A jeżeli tak, to co, cholerka, robić? Już nie „cholerka” – cholera! Prawdziwa, duża, soczysta cholera!
Muszę wszystko zmienić, muszę zmienić to wszystko, co wbijano mi przez ostatnie dwa lata do głowy. Tylko jak? Może Wiktor będzie wiedział o jakimś kursie?
Ilustrowała: AnetaG/pinezka.pl