ilustr. Joanna Titeux/pinezka.pl

W chwili przebudzenia Kali ujrzała szare niebo. Ciągnęły się po nim leniwe chmury, które przybierały coraz to dziwniejsze kształty. Kali leżała tak przez chwilę, starając się poczuć otaczające ją gęste i ciepłe powietrze całym sześcioletnim ciałem.
Gdy, po kilku chwilach rozkosznego wylegiwania się, wstała otrzepując ogrodniczki, zorientowała się, że znajduje się na łące w nieznanym sobie miejscu. Zauważyła też drobne, żółte kwiatki, które wychylały zadziorne główki znad trawy. Ponieważ Kali była dzieckiem i nie dziwiła się temu, czemu na ogół dziwią się dorośli, spokojnie poszła zwiedzać okolicę, nucąc skomponowaną właśnie dla żółtych kwiatków melodię.

Idąc, obserwowała goniące się owady, drzewa, które machały do niej swoimi gałęziami, znak drogowy z narysowaną dziewczynką oraz mrugające do niej z oddali domki. Uznała, że życie wrzuciło ją do całkiem przyjaznego świata. Zaczęła więc nucić nową melodię, tym razem dodała do niej tekst o muszkach i ruszyła w kierunku domów. Dzieci mają coś wspólnego z kotami. Są tak samo niezależne, lecz jeśli tylko poczują potrzebę, wrócą do człowieka, aby napełnić swój żołądek jedzeniem, a serce miłością.
Gdy Kali doszła do domów, stwierdziła, że są większe, niż myślała. Niepotrzebny był jej duży dom. Była mała, a poza tym w dużych domach puste przestrzenie kryły w sobie wypowiedziane i pomyślane słowa, które wracały w najmniej odpowiednim momencie.
Postanowiła znaleźć najmniejszą chatkę ze wszystkich, które zapraszały ją do siebie. Gdy na samym końcu drogi ujrzała mały domek, który jak staruszek przechylał się w lewo i wspierał na omszałym płocie, trzeszcząc cicho, jakby postękiwał – postanowiła zakończyć poszukiwania. Z pewnością, charakterystyczną tylko dla małych dziewczynek, podeszła do drzwi i zapukała. Myślała, że będzie musiała tłumaczyć swoje nagłe pojawienie się, lecz gdy drzwi otworzyły się, Kali ujrzała kobietę, która patrzyła na nią pełnymi tęsknoty oczami.
– Wejdź moje dziecko, czekałam na ciebie… – powiedziała czule kobieta i wykonała zapraszający gest dłonią. Była ładna. Kali spodobały się jej długie włosy. Miały taki sam kolor jak jej – ciemnobrązowy.
– Czy mogę dotknąć twoich włosów? Wyglądają, jakby były wiórkami czekoladowymi – spytała ośmielona Kali.

Tak zaczęła się ich przyjaźń. Kali najpierw polubiła Linkę za jej silny uśmiech, chłodne dłonie i talent kucharski. Szczególnie lubiła twarożek, który jadła co rano na śniadanie. Linka dodawała do niego miód i ścierała laseczki wanilii. Słodki zapach jeszcze wiele godzin później otaczał dłonie kobiety. Kali lubiła wtedy przytulać do nich twarz. Z czasem sympatia wypełniła już całe serce dziewczynki i rozlała się ciepłym strumieniem po jej ciele. Dziewczynka czuła, że kocha Linkę. Nie była to jednak tak wrodzona miłość, jaką darzyła swoją matkę mała Mimka z sąsiedniego domu. Uczucie Kali było jak tajemniczy skarb – odnalezione nagle i niespodziewanie.
Dzień po dniu poznawały się lepiej. Gdy stawały przed lustrem, Kali uważała, że są bardzo do siebie podobne. Linka głaskała wtedy małą po głowie i mówiła tajemniczo:
– Zapamiętaj ten obraz na zawsze… Może być ci potrzebny wtedy, gdy będziesz musiała się odnaleźć – Kali nie do końca wiedziała, o czym Linka mówiła. Przecież była tu – widziała się w lustrze, mogła dotknąć swoich stóp, widziała przecinające się strumyki żyłek, spływające ze szczytów palców na środek dłoni. Widziała różowe paznokcie. Przecież była, czego tu szukać – myślała i wzruszała ramionami. Kali uznała, że Linka jest już stara i nie pamięta, jak prosty jest świat i życie w nim.

Całymi dniami Kali zajmowała się swoimi ważnymi sprawami. Karmiła kury, podlewała kwiatki w ogródku, głaskała wszystkie okoliczne koty, chodziła nad rzekę, z której wyławiała kamienie. Wieczorami Linka gawędziła przy lipowej herbacie z mamą Mimki, a dziewczynki bawiły się w berka. Mimka miała jedenaście lat i czasem poruszała tematy, które Kali wydawały się mało ważne. Na przykład kolor oczu Kamila z sąsiedztwa. Ale ponieważ Kali wiedziała, że im ludzie są starsi, tym mniej w ich głowie niezwykłych pomysłów, przejmowała w zabawie z Mimką całą inicjatywę i sama decydowała, co będą robić.
Jednego z takich ciepłych wieczorów dziewczynki oddaliły się od domu i poszły na spacer do lasu. Mimka wzdychała, porównując pewnie kolor liści dębu z odcieniem zieleni oczu Kamila. Kali ignorowała to, pozwalając przyjaciółce na romantyczne dotlenienie płuc.
– Mimka, czy zastanawiałaś się kiedyś nad tym jak to jest, gdy jest się kwiatkiem albo drzewem? – spytała znienacka Kali. Mimka, wyrwana z głębokiego zamyślenia, spojrzała na Kali zdziwiona.
– No pewnie – odpowiedziała. – Mało ciekawie. Nie można nigdzie pójść, tęskni się za ludźmi, którzy tak rzadko cię mijają – Mimka zobaczyła zieloną gąsienicę, która usiłowała wpełznąć po śliskiej korze drzewa i skubnąć trochę listka. Widok ten wprawił ją w zadumę.
Kali popadła w długie milczenie. Wyobrażała sobie jak to jest być konwalią. Czy konwalia to wiele oddzielnych dzwoneczków, które żyją w przyjaźni, czy to jeden samotny kwiat, jedynie przystrojony białymi kuleczkami?

    Tej nocy Kali śniło się, że jest starą lipą, która tkwi w opuszczonym ogrodzie. Lipa czuła się bardzo samotna, ponieważ już od dawna nikt nie skrył się w cieniu jej liści przed słońcem. Tylko ptaki znajdywały schronienie w jej zmęczonych konarach. Ale ptaki nie umiały kochać. Kali przebudziła się nad ranem i nie mogła zasnąć. Cicho, żeby nie zbudzić Linki oraz kota, wstała i na palcach wyszła z domu. Był chłodny, wilgotny poranek. Niebo było zaciągnięte chmurami i wyglądało jak gęsta zupa.

Kali ruszyła do lasu, śmiejąc się cicho do kropli rosy na trawie, które uparcie próbowały zabrać trochę ciepła jej stopom. W lesie otoczył ją ciężki zapach mokrych grzybów, malin i mchu. Słyszała tajemnicze szepty, ciche kwilenie ptaków i zmęczone trzeszczenie starych drzew. Położyła się na trawie pod jednym z mniejszych drzew, wchłaniając ciałem chłodną wodę ziemi. Zamknęła oczy. Czuła, jak krople wody spadają na nią i spływają jak łzy na dół, wzywane przez leśną ściółkę. Słyszała intensywny szelest lasu, który narastał i narastał. Po jakimś czasie poczuła, że jej ciało stało się bardzo ciężkie, jakby chodzące po niej mrówki ważyły tyle, co cały świat. Zapach ziemi powoli ulatniał się, a w jego miejsce wpłynął inny, słodki i lekki. Kali rozpoznała w nim wanilię. Nagle poczuła przeszywający jej ciało dreszcz. Otworzyła gwałtownie oczy i ujrzała nad sobą twarz Linki.
– Nigdy tak nie rób. Jesteś przecież normalnym dzieckiem – wycedziła kobieta przez zęby. Kali nigdy jej takiej nie widziała. Twarz Linki była stężała i zaznaczały się na niej wszystkie zmarszczki. Jej oczy były czarne i bardzo dalekie. Przenikała przez nie przeszłość. Miała lodowate ręce. Ich chłód zmroził gorące serce Kali, gdy Linka złapała ją za ramię i pociągnęła za sobą.

Dziewczynka postanowiła poddać się złości kobiety, która przecież była stara i nie mogła zrozumieć przyjaźni z lasem. Wróciły do domu. Kali poszła do kuchni i usiadła w kącie, głaszcząc kota. Linka zniknęła gdzieś na całe przedpołudnie. W którymś momencie kot uciekł, a Kali spojrzała na swe dłonie. Były bardzo gładkie, jakby futerko kota oddało im całą swoją miękkość. Były też blade, a pod cienką skórą Kali ujrzała zielone żyłki, takie, jakie mają liście kasztanowca. Widziała też całe tysiące maleńkich dziurek, przez które pewno woda dostawała się do środka i którymi również uciekała. Kali wiedziała, że gdy człowiek kłamie, jego dłonie stają się mokre. Również liście bywały mokre. Czyżby rośliny kłamały?
Z zadumy wyrwał ją głos Linki, która, już spokojna, wołała Kali do ogródka na obiad. Ogórki w mizerii też miały żyłki.

Kali coraz częściej przyglądała się swoim dłoniom, później skórze na nogach, która pokryta była białym cienkim meszkiem, jak liście fiołków. Stała się dla siebie równie fascynująca, jak fascynujące wydawały jej się rośliny. Potrafiła godzinami siedzieć i przyłapywać promienie słońca na opalaniu jej skóry. Gdy kąpała się w jeziorze, chwytała za podwodne nóżki lilie i razem z nimi nurkowała. Mimka przestała ją interesować, tym bardziej, że zaczęła wszędzie chodzić ze swoim Kamilem, który zrywał kwiaty i rzucał kamieniami w dziuple drzew.
Któregoś ranka Kali stała przed lustrem i dokładnie, kawałek po kawałku, oglądała swoje ciało. Linka weszła do pokoju i podeszła do dziewczynki.
– Po co to robisz? – spytała.
– Bo muszę się dowiedzieć, czy jestem taka jak inni ludzie – Kali wydawało się to oczywiste.
– Jesteś dokładnie taka, jak ja. Masz ręce, nogi, głowę i brzuch. W twoim wnętrzu płynie krew. Musisz jeść chleb i mięso, żeby żyć. Zapiszę cię do szkółki niedzielnej. Będziesz się uczyć, może tam nauczą cię jak lepiej organizować czas – Linka odwróciła się i wyszła.

Kali poczuła w pokoju ostry zapach mydła i proszku do prania. Tak pewno pachnie złość – pomyślała i podjęła decyzję: nie będę chodzić do żadnej szkoły. Świat, do którego wrzuciło ją życie, wydał jej się teraz niesympatyczny. Pomyślała, że kocha Linkę, ale w ogóle się nie rozumieją. Linka nie umiała już przyjaźnić się ze światem. Nie chciała też zrozumieć, że ludzie muszą szukać się sami i pamiętała, że często odnajdują się w innym, niż ona, życiu. Kali bardzo chciała się odnaleźć, a odnaleźć można tylko to, co się najpierw zgubiło.

Wyszła z domu, pogłaskała śpiącego na schodkach kota i poszła do lasu. Było południe, słońce zdążyło już wysuszyć mech, który był ciepły jak ciało w środku snu. Drzewa rzucały cień, igrający ze światłem w leśnym kalejdoskopie. Kali położyła się pod kasztanowcem. Ukoiło ją brzęczenie skrzydełek maleńkich owadów. Szeptały do jej ucha niezrozumiałe słowa.
Dziewczynka zamknęła oczy i nagle zjawił się w jej umyśle niewyraźny obraz. Ujrzała bardzo młodą Linkę, która, przytulona do kory lipy, tęsknie szeptała przez łzy kojąco brzmiące słowa.


Ilustracje: Joanna Titeux/pinezka.pl