Jak Józek Bąk archaniołem został
Jakim cudem w samym środku miasta, tuż obok ruchliwej dwupasmowej wylotówki, uchowała się wielka oaza wybujałej, dzikiej zieleni, nigdy nie tkniętej ludzką ręką, Bóg jeden raczy wiedzieć. Widać była tam od zawsze, więc wszyscy się do niej przyzwyczaili. Nie niepokojona przez nikogo, rosła sobie zdrowo i coraz bujniej przykrywała pozostałości po sztolniach, w których dawno temu wydobywano galenę, dziurawiąc całe wzgórze jak szwajcarski ser. Wdzięczne brzozy, z roku na rok śmigały w niebo coraz wyżej, a ziemię spowijało coraz ściślejsze kłębowisko tarniny, dzikiej róży i innych chaszczy, które z widocznym upodobaniem przytulały się do ciepłych głazów i po brzegi wypełniały wszystkie dziury i zapadliska.
Ładne to było o każdej porze roku i przyciągające wzrok, ale rzadko kto się tam zapuszczał, bo nie było po co. Nieliczne ścieżki wydeptywały jedynie szukające samotności pary, spóźnieni wierni, udający się do przyklasztornego kościoła na wzgórzu oraz właściciele psów. Dużych, bo małe, ku rozpaczy swoich właścicieli, mogły zginąć w tym gąszczu bez wieści. W ogóle zapuszczali się tam tylko najodważniejsi, bowiem miejsce owiane było jakąś mroczną tajemnicą z przeszłości i mimo swej wielkiej urody, w dziwny sposób zniechęcało do beztroskich spacerów. Nie wiadomo: ktoś tam się kiedyś powiesił, czy też kogoś zamordowano, stare sztolnie ukrywały jakieś skarby, czy też stare zwłoki, a może toczyło się w nich współczesne ruchliwe podziemne życie, wszystko jedno. Wieść gminna niosła przez pokolenia, że tam straszy i koniec.
Chociaż byli i tacy, którzy uważali, że dzieją się tam najprawdziwsze cuda – jak stara Melasowa, na przykład.
A wszystkiemu winien był młody nowicjusz z pobliskiego klasztoru, niejaki Józek Bąk…
Działo się to wiele lat temu, gdy niektóre brzozy na wzgórzu dopiero kiełkowały, a w miejscu dzisiejszej arterii komunikacyjnej wiła się kręta i dość dziurawa ulica, gdy Józek z niemałym trudem zdał maturę z matematyki i poczuł w sobie głębokie powołanie do stanu duchownego. A już tak najbardziej, to chciał zostać misjonarzem w dalekich i dzikich krajach. Więc wstąpił do klasztoru na wzgórzu, by spełnić wolę bożą, a przy okazji zrealizować swoje marzenia.
Nowicjat okazał się do wytrzymania, ojcowie zakonni także, a wśród nowo wstępujących braci z mety znalazł dwie bratnie dusze, więc wizja zamorskich podróży stawała się coraz wyraźniejsza.
Aby ją jeszcze bardziej urealnić, do planu swych codziennych zajęć Józek włączył dodatkowe: dbałość o tężyznę i siły fizyczne. Ugory podklasztorne nadawały się do tego celu wspaniale, a żadnymi strachami nawet nie wypadało mu się przejmować. Uzyskanie zgody na codzienne bieganie nie sprawiło mu żadnej trudności, bo ojcowie doskonale rozumieli, że młodość musi się wybiegać i zmęczyć, żeby jej głupoty do głowy nie przychodziły, więc wszystko szło wspaniale. Józek biegał, przedzierając się przez dzikie zarośla i wyobrażał sobie, że to afrykański busz.
Kiedy jednak podarł nowiutką, otrzymaną z domu koszulę, wtedy nagle zamarzył o maczecie. Takiej prawdziwej, ostrej jak brzytwa, która sama torowałaby mu drogę i broniła przed wrogami. Widział taką kiedyś na obrazku. Malutki scyzoryk, który pozwolono mu zostawić w osobistych rzeczach, bo był tępy jak sierp po żniwach, raczej nie spełniał takiej roli. Maczeta, tylko maczeta!
Dwaj zakonni przyjaciele-nowicjusze, Franek i Heniek, przejęli się jego problemem, jak należy, lecz ich możliwości zdobycia nietypowego narzędzia okazały się niewystarczające. Sierp, kosa, a nawet nóż rzeźnicki – proszę bardzo, lecz maczety nie ma nigdzie i koniec. Aż kiedyś Franek dostał wolne popołudnie za dobre sprawowanie, więc skoczył do dziadka, mieszkającego z drugiej strony wzgórza i wrócił z… piękną szablą ułańską! Bez zastanowienia buchnął ją ze schowka, w którym dziadek przechowywał pamiątki swojej bohaterskiej i bujnej młodości, wierząc, że zanim zauważy jej brak, Józkowi przejdzie wariactwo i spokojnie zdąży się ją zwrócić. Zresztą, czego się nie robi dla przyjaciela.
Wypolerowana do połysku szabla z wyglądu średnio przypominała maczetę, ale pod względem użytkowym nie ustępowała jej ani na krok. Jak udało się Frankowi przenieść ją przez bramę, pilnie strzeżoną przez bystre oczy ojca furtiana oraz schować przed równie wszystkowidzącymi oczami pozostałych braci, pozostanie jego tajemnicą. Grunt, że Józek otrzymał upragniony oręż i nikt nic nie zauważył. Obdarowany, z obawy przed konfiskatą, której chyba by nie przeżył, postanowił natychmiast ukryć skarb we wcześniej upatrzonej dziurze pod murem, przez co o mało nie stracił nogi. Albo jeszcze gorzej. Bowiem przenosząc szablę poza mury klasztoru, był zmuszony wsunąć ją do nogawki spodni…
Szabla leżała dobrze ukryta w zapadlinie pod murem, Józek wykorzystywał ją do ćwiczeń ilekroć tylko mógł, czyli prawie codziennie. Miesiące mijały, tężyzna Józka rosła, aż w końcu nadszedł grudzień. Właśnie trwała generalna próba jasełek, corocznie wystawianych z wielkim powodzeniem przez zakonną brać, gdy nagle Franek, odgrywający rolę pastuszka, ukradkiem szarpnął kolegę za białą komeżkę, w której Józek, udekorowany wielkimi skrzydłami z białej bibuły i z anielskim włosem na głowie, z powodzeniem udawał anioła.
– Przynieś dzisiaj szablę, dziadkowi potrzebna – szepnął Franek konspiracyjnie.
– Dzisiaj? – przestraszył się Józek
– No. Zapomniałem, że dziadek na pasterce zawsze występuje w ostrogach i przy szabli. Zabije mnie, jak nie znajdzie.
Dalszą konwersację przerwała interwencja Świętego Józefa, który zażądał absolutnej ciszy, gdyż właśnie miał wygłosić swoją jedyną kwestię, a przez te szepty zupełnie wyleciała mu z głowy. Jego zdenerwowanie było wynikiem tremy, oraz tego, że w ogóle w tej całej szopce czuł się trochę niedoceniany. W końcu próba dobiegła końca, a Józek, nawet nie rozbierając się z kostiumu, cicho wymknął się z klasztoru i udał się po szablę.
Było jeszcze całkiem jasno i biały śnieg skrzył się w zachodzącym słońcu, gdy Maryśka Madejówna ze zwieszoną głową wdrapywała się na wzgórze, przekopując się przez zaspy i ciężko wzdychając. Szła bowiem do spowiedzi, by przed Świętami Bożego Narodzenia zrzucić z siebie wszystkie grzechy, a szczególnie jeden, ten najgorszy dla każdej dziewczyny: grzech nieczystości. Którego dopuściła się onegdaj z Melasem Piotrem, kowalem. Niejeden raz, niestety.
Józek w tym czasie dopadł dziury pod płotem, zarzucił opadające skrzydła na plecy, kucnął, wsadził rękę pod kamień i wymacawszy zimny metal, lekko go szarpnął. Ten ani drgnął. Poszarpawszy się z szablą przez chwilę przypomniał sobie, że przecież nie zabezpieczył jej niczym przed wodą i mrozem, więc przez kilka dni nie używana przymarzła do mokrego podłoża na amen. Miała prawo. W końcu odrapał pazurami ile się dało, zaparł się mocno obcasami, wyprostował i wyrwał ją z dziury. Z impetem, który odrzucił go do tyłu jak z katapulty. Rozpaczliwie zaczął łapać równowagę, cały czerwony z wysiłku, z rozwianym anielskim włosem, z szumiącymi, białymi skrzydłami i wysoko uniesioną szablą, ogniście jarzącą się w ostatnich promieniach słońca.
I tak go ujrzała Maryśka…
– Archaniele mój, Gabrielu…! – zawiodła tylko jękliwie i padła na twarz jak długa.

Archanioł nie czekał, aż się podniesie, gdyż w końcu udało mu się opanować pląsające kończyny i dać dyla za klasztorny mur. Przewrócił się dopiero na dziedzińcu wewnątrz klasztoru, ale tam już był bezpieczny, bo wszyscy bracia akurat wchodzili do refektarza, którego okna wychodziły na wzgórze.
– Bracie Leonie, a co to tam leży pod murem? – zapytał przeor, przechodząc obok okna.
– Pewnie znowu jakaś baba zapaskę upuściła z przejęcia, śpiesząc do spowiedzi świętej. Ojciec Marek dzisiaj spowiada, a one boją się go, jak dia… Bardzo się go boją – odpowiedział ojciec Leon.
Więcej leżącą Maryśką nikt się nie zainteresował. Sama w końcu oprzytomniała z nieludzkiego wrażenia, pozbierała się ze śniegu i poleciała z wielkim wrzaskiem w stronę kościoła:
– Cud! Cud! Archanioł…!
Co na to wszystko powiedział spowiednik, nie wiadomo, bo nigdy się tym nie chwaliła. Za to o cudownym zdarzeniu, jakie ją spotkało, głośno i nad wyraz chętnie opowiadała wszystkim kumom, a po kilku miesiącach zaprezentowała im jego rzekomy owoc – tłustego, zdrowego dzieciaka płci męskiej… Baby słuchały przejęte, cmokały nad dzieckiem, kiwały głowami, a za plecami gadały, że prawdziwy cud zdarzył się Maryśce dopiero wtedy, gdy kowal Piotr Melasa zdecydował się w końcu z nią ożenić.
A Józek Bąk, nieświadomy sprawca całej historii Maryśki Madejównej, po mężu Melasowej, wkrótce zapomniał nawet o szabli. Bo pojechał do Afryki i wreszcie kupił sobie wymarzone narzędzie – prawdziwą maczetę…
Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl