Halucynacja
To było tak… Mieszkam na ulicy Lubelskiej. Z jednej strony mego domu ulica dochodzi do Sanockiej, na której jest przystanek, z drugiej do dworca. Oczywiście, ten pierwszy kawałek znam na pamięć, jednak w drugą stronę chodzę rzadko, ludzi nie znam w ogóle. Wtedy szłam od strony dworca. Potłuczona po sturlaniu się z nasypu, półprzytomna, jeszcze miałam w głowie ten cudny śpiew lokomotywy i niesamowitą żałość, że żyję…
Był koniec kwietnia, kilka dni przed moją maturą, chłodno, jakieś dwanaście stopni, noc, około drugiej po północy. Telepię się do domu – to niedaleko, raptem jakieś pięć, sześć domów, ze dwie działki. Patrzę, a naprzeciw mnie idzie kobieta. Wysoka, prawie dwa metry, zgrabna niesamowicie, szczupła, ale nie koścista – nie kłuła gnatami w oczy, jak niektóre modelki, wręcz przeciwnie, jakby kości nie miała, nie odznaczały się. Mlecznobiałe ciało o doskonałych proporcjach, długie za pas granatowoczarne włosy, proste, jedwabiste, twarz też urzekająca. Odrobinkę podobna do Krzysi Drohojowskiej (Barbary Brylskiej) w ekranizacji „Pana Wołodyjowskiego”, choć ostatnio widziałam podobniejszą, na zdjęciu w reklamie biżuterii Kruka. Wszystko pięknie, ale ten ubiór… Zimno, a ta w długiej sukni, czarnej, pod szyją w łódeczkę, bez rękawów, za to z rozporkiem do połowy ud – dokładnie z przodu. Co da krok, to widać jej piękne, zgrabne nogi. Wytrzeszczam oczy – nogi też gołe, w dodatku boso!!! O, kurde, myślę, tę nieźle pogięło, albo się zachlała, albo kuku na muniu!!!
Jeszcze żadnej torebki, tylko w rękach coś dziwnego: jakby szklana, błyszcząca gałązka z takimiż kwiatuszkami, wypełniona brokatowym żelem. Oprzytomniałam odrobinę na jej widok, przyglądam się i myślę: „Daj Ci, Bozia, zdrowie, bo na rozum za późno…” I tak idziemy, zbliżamy się do siebie i coraz mi zimniej… Myślę – „to ze strachu” – zawsze się bałam wariatów. W końcu minęłyśmy się. Przez sekundę zrobiło mi się minus 40 stopni… Zdziwiłam się, pomyślałam: „A oczu tej kretynki nie widziałam” – spuściła powieki, jak była blisko. Zatrzymałam się, odwróciłam, ona też. Raptem odzywa się: – Myślisz, że tam byłoby ci lepiej, gdyby ci się udało? Oczy ma dalej przymknięte, z przerażeniem myślę o jakichś wariatach, którzy w pamięci mnożą potworne sumy, może ona to jakiś szajbnięty jasnowidz? Ratunku! Ale bardzo chcę jej spojrzeć w oczy. Trzeba by coś odpowiedzieć…
– A jak by było? – pytam myśląc jednocześnie, że z wariatami trzeba łagodnie. Na to ona siada na krawężniku i mówi: – To wszystko, co cię doprowadziło do tego, przeżywałabyś, Elu, jeszcze raz, i następny raz, i następny, tylko o wiele dotkliwiej… Siadam niedaleko, myślę: „Może gdzieś tu mieszka w pobliżu i dlatego zna moje imię? Durna, to jej pewnie z chałupy nie wypuszczają i mają rację – w tym stroju w taką pogodę zapalenie płuc murowane”. Chcę jej dotknąć, mimo chłodu, który od niej czuć. Odsuwa się, uśmiecha pięknym, łagodnym uśmiechem, ma równe śnieżnobiałe zęby.
– Jak masz na imię? – pytam.
Mówi coś, czego nie potrafię powtórzyć, jakby dwie sylaby w obcym, dziwnym języku, po tym zaczynają szczekać wszystkie psy na ulicy, niektóre wyją. Ona wybucha śmiechem, psy cichną, a ja zaczynam czuć do tej porąbanej baby jakąś tkliwość, ciepło. Patrzę na nią. Żadnej biżuterii, nawet zegarka bidula nie ma, ale… oczy. Myślę: „No muszę, MUSZĘ je zobaczyć!”. Podnosi powieki, przez ułamek sekundy widzę: błyszczące, piękne, tyle, że… białko, tęczówka i źrenice są w tym samym kolorze – czarnym. A potem wpadam w te oczy i już mnie nie ma… Spadam w wielką czarną przepaść bez dna… Po chwili przytomnieję, słabo mi, w głowie kołowrót, myślę: „To ONA!” A potem myślę: „Kocham Cię…” Ona uśmiecha się delikatnie, mówi: – Jesteś niemożliwa. Przygląda mi się spod zmrużonych powiek, a ja myślę: „No, czekaj, za te dwa ostatnie dowcipy masz po gaciach!” Nie mogę ręką, to czym innym. Wstaję, łamię gałązkę z rosnącego przy drodze bzu i delikatnie ciep ją przez plecy, a ta – jak się nie zacznie śmiać! Śmiejąc się mówi:
– Czekaj no, ty, dostaniesz kiedyś moją gałązką.
– Phi… Każdy, kto się urodzi, musi także umrzeć. Dlaczego mnie by miało to ominąć?
Ona śmieje się dalej.
Mówię: – Zostaw Tadzia w spokoju. (Tadzio to pewien ksiądz, dwadzieścia siedem lat ode mnie starszy. Jest po raku i dwóch zawałach… jeszcze żyje). Ona milknie i marszczy się, po chwili cichym, lodowatym, syczącym głosem mówi:
– Bo co?
– A, bo co ci szkodzi? Nie bądź taki różowy prosiak…
Znów wybucha śmiechem, mówi: – Jak długo jestem, nikt mnie TAK nie nazwał… Różowy prosiak! Oj, ty nieznośna… – śmieje się, po chwili poważnieje: – Aleś mnie zagadała, muszę iść… Wzdycha i wstaje, ja też. Rozchodzimy się. Przy drzewie, przy moim domu, jeszcze się odwracam i widzę, jak wchodzi do małego domku. Za moim domem jest kawałek działki, a potem ten domek. Zastanawiam się, kto tam mieszkał… Myślałam, że mnie już tyle razy mogła zabrać i nic, tylko bliskich mi zabrała, zazdrośnica jedna…
Po powrocie do domu stwierdziłam, że mój stan psychiczny naprawdę odbiega od normy. Jednak na drugi dzień… Pytam babcię: – Kto mieszka w tym domku za nami?
Babcia odpowiada: – Aaa, to takie starsze małżeństwo, bardzo miłe ludzie. Ale ona dziś w nocy zmarła, pogotowie było, ale jak lekarze przyjechały, to już była całkiem nieżywo. A niestaro kobita była, kiele sześdziesiątki, mogła jeszcze pożyć… A tyś w nocy co robiła? Nowaczka gadała, coś siedziała na chodniku i śmiałaś się, gadałaś sama do siebie, a raz to sie przewaliłaś na pysk, pijano byłaś, czy jak… Mature mosz na karku, a gupoty ci we łbie… Oj, dziewucho, ty sie ino zastanów….
Taak… Czasem Ją jeszcze gdzieś czuję. Na przykład u mojej teściowej dziesięć dni przed śmiercią.