Film znikąd
Beata Hala wpadła późnym wieczorem. Zdziwiło mnie to. Znałam ją jeszcze z podstawówki, ale potem widywałyśmy się już tylko przypadkiem na ulicy. A tu ta wizyta po 22!
– Słuchaj – powiada do mnie – mówiłaś kiedyś, że są rzeczy, których ludzki umysł nie jest w stanie objąć i że czasem może się komuś wydarzyć coś dziwnego. Widzisz, ja jutro rano wyjeżdżam do Londynu i nie mam komu tego opowiedzieć, a jakoś mi z tym dziwnie. Ponoć ty lubisz takie historie? – spojrzała niepewnie.
– Mów – zachęciłam.
– Byłam w kinie, w Awangardzie.
Cisza. Przecież tego kina już nie ma – pomyślałam, a głośno powiedziałam:
– Przecież tam od jakiegoś czasu jest bank?!
– Och, wiem, ale jak wczoraj szłam Gdańską, to zobaczyłam kino i pomyślałam, że chętnie obejrzę film i właśnie muszę ci go opowiedzieć, tak scena po scenie.
Zamknij oczy i wyobraź sobie:
Zaczyna się zimą. Mieszkanie w bloku – przeciętne – kilka podstawowych mebli, bez zbędnych ozdób. Jedynie na ścianie, naprzeciw kanapy, wisi obraz. Żadne dzieło sztuki. Ot, taki kiczowaty olejny portrecik, który od ręki machnie ci byle student ASP. Na portrecie kobieta, dziewczyna właściwie, może szesnastoletnia, w czarnej sukni, z książką w ręku, z rozpuszczonymi włosami, uśmiechnięta, zadowolona. Postać ma w sobie wiele wdzięku i niewinności.
W pokoju rozmawiają dwie osoby: mężczyzna i kobieta. Ona – poważna trzydziestolatka, w spódnicy do połowy łydek i ciepłym wdzianku, włosy spięte w koński ogon, skromny makijaż. On – przystojny czterdziestolatek, sympatyczny, uśmiechnięty, podobny nieco do dziewczyny z portretu. Ubrany w czarne spodnie od garnituru i białą koszulę rozpiętą pod szyją. Na lewej ręce nosi zegarek ze skórzanym paskiem – wszystko najwyższej jakości. Mężczyzna odprowadza kobietę do drzwi, obiecując jej wynająć to mieszkanie za pół roku. Ona wychodzi. Na schodach mija inną kobietę w podobnym wieku. Ale to zupełnie inny typ dziewczyny: nosi tak krótkie mini, że krótszego nie można sobie wyobrazić, do tego seksowna bluzka, spięte fikuśnie włosy i dość zdecydowany makijaż. Jest bardzo energiczna i pewna siebie.
Pierwsza z kobiet po opuszczeniu budynku kupuje w kiosku 2 bilety. Przy okazji robi kioskarce awanturę o leżące na wierzchu pisma pornograficzne:
– Dzieci tu u pani kupują różne rzeczy, a tu takie bezeceństwa! Wstydu pani nie ma, czy co?! Gorszycielka!
Wtóruje jej jakaś tłusta, zaniedbana pięćdziesięciolatka z rozmazanym makijażem, a przechodzący obok chłopak chichocze słysząc tę wymianę zdań.
Tymczasem w mieszkaniu do wynajęcia właściciel, ów przystojny czterdziestolatek – Jan Boloński, dogaduje się z energiczną dziewczyną mijaną na schodach, z Anką Szymek. Jan wynajmuje jej mieszkanie na rok. Płatne z góry. Oboje śmieją się. Jan upewnia się jeszcze raz, czy ona nie pali, bo „mamuśka jest uczulona na dym” – mówi i wskazuje na portret. Śmieją się jeszcze głośniej.
Teoretycznie całe dwupokojowe mieszkanie jest do dyspozycji lokatorki, ale mały pokój, w którym przechowywane są rodzinne pamiątki, pozostaje zamknięty. W pewnym momencie za ich plecami rozlega się jakiś hałas:
– Oj, duchy! – śmieje się Anka.
– Wierzy pani w duchy?
Anna tłumaczy, że już dawno wyrosła z duchów, św. Mikołaja i innych bajek.
– A pan? – pyta.
– No, oczywiście! Jak mógłbym nie wierzyć w samego siebie?
Oboje po raz kolejny wybuchają śmiechem. Podpisują umowę. Na papierze widać jego i jej nazwiska. Mężczyzna żegna się i wychodzi.
Anka z bliska przypatruje się portretowi. Widzi datę – 1932 i podpis – portret Marii Bolloni. Potem nowa lokatorka rozpakowuje się dość chaotycznie. W pewnym momencie wyjmuje kalendarz i czasopismo z jakąś seksowną parą na okładce i kładzie je na brzegu kanapy. Wychodząc z pokoju do kuchni z jakimiś spożywczymi pakunkami, zaczepia nogą o pismo, a ono spada. Nie może go podnieść, więc tylko przesuwa stopą i wychodzi. Gazeta „sama” podnosi się i opada na kanapę. Nie wiadomo, czy ktoś ją tam odkłada, czy to działanie jakichś sił nadprzyrodzonych…
W kuchni Anka robi sobie kawę. Wyjmuje słoiczek, a tam jakaś nędzna resztka cukru. Klnąc pod nosem, wraca do pokoju, stawia filiżankę z kawą na stoliku i schyla po pismo. Gazety nie ma na podłodze! Rozgląda się – pismo znów leży na kanapie. Kobieta jest zdziwiona, ale wzrusza tylko ramionami. Bierze reklamówkę i ponownie wychodzi do kuchni. Przesuwa słoiczek z cukrem i widzi, że teraz słoiczek jest pełen! Śmieje się niepewnie, wraca do pokoju i słodzi kawę. Potem bierze z fotela futerko, żeby je powiesić w przedpokoju. Niestety, jeden wieszak odpada. Ona mruczy coś pod nosem, wiesza futerko na haczyku obok i zauważa, że wyleciała jedna śrubka. Rozgląda się bezradnie, co ma zrobić? A tu – dzwonek do drzwi. W drzwiach staje przyjaciółka – również młoda, seksownie ubrana kobieta.
– Ale z ciebie szczęściara – mówi przybyła – jak ci się udało za takie grosze? I na cały rok ? No, no…
Wiesza kurtkę na zepsutym wieszaku. Anna chce zaprotestować! Patrzy, ale wszystko w porządku, wieszak się trzyma, śrubka jest na miejscu. Przyjaciółka pyta zdziwiona:
– Coś ci jest?
Anna nie odpowiada, ale jest jakaś rozkojarzona.
Kolejna scena – to samo mieszkanie. Anka robi imprezę dla przyjaciół. Wszyscy piją, palą, w pokoju kłęby dymu. Jest wesoło, tylko gospodyni jakaś nieswoja. Gdy Anka na chwilę wychodzi, zaczynają się dyskusje, dlaczego dziewczyna zachowuje się tak dziwnie?
Może dlatego, że matkę wsadziła do domu starców? Gospodyni wraca. Rozpoczyna się ostra wymiana zdań z przyjaciółmi. Anka tłumaczy, że matka jest chora i nie miałby się nią kto opiekować, a w zakładzie jest jej lepiej. Poza tym – po co jej taki duży dom? A tak Anka go sprzeda i będzie miała na start w dorosłe życie. Ktoś zauważa, że może matce wcale nie jest tak dobrze, że płakała. Anka rzuca ze złością:
– Małe bachory też ryczą na początku przedszkola!
Wychodzi do łazienki. Za nią biegnie jej chłopak. Zaczyna się do niej dobierać, ale Anka wyszarpuje się i mruczy ze złością, co za idiota wymyślił seks przed ślubem. Chłopak robi wielkie oczy:
– Chora jesteś ?
Wracają. W pokoju toczy się dyskusja o celibacie. Anka ze śmiechem wtrąca, że podobno któryś z jej przodków był duchownym. Tak mówiła babcia. Przyjaciele dopytują o szczegóły, ale Anka ich nie zna. Babci podobno potem odbiło i zamknęli ją w zakładzie zamkniętym. Zresztą może to sobie wymyśliła? Wszyscy się śmieją. Impreza się kończy. Goście wychodzą. Anka wyraźnie podpita kładzie się na kanapie, tak jak stoi. Gasi światło. W ciemności słychać dźwięk palącego się dużego ogniska. Anka zapala małą lampkę. Z portretu Marii Bolloni bucha gęsty, czarny dym. Oczy damy z obrazu są błyszczące i czerwone. Anka dusząc się dymem ucieka z pokoju i zamyka się w łazience.
W pokoju żadnego dymu, pali się lampka i tylko bałagan jak po imprezie.
Ranek. Anka budzi się skacowana, zwinięta w kłębek w wannie. Ze strachem wraca do pokoju i widzi, że wszystko w porządku, a na dworze już jasno. Wzdycha z ulgą.
Wieczór. Anka wraca do domu z zakupami. Spieszy się. Zakupy rzuca byle gdzie. Wyjmuje z szafy jakieś kiecki. Wpada do łazienki, odkręca kran. Do wanny leci czysta woda. Anka rozbiera się szybko, wypada na chwilę z łazienki, aby z siatki z zakupami wyciągnąć sól do kąpieli. Wraca do łazienki i widzi, że wanna napełnia się wodą… czerwoną jak krew. Z kranu też taka płynie. Słoik wypada jej z rąk, turla się po podłodze. Dziewczyna wybiega z krzykiem, rzuca się na kanapę i szlocha. Za chwilę wraca do łazienki, żegna się przed drzwiami znakiem krzyża. Wchodzi niepewnie. Kran zakręcony, w wannie przejrzysta woda. Anka robiąc krok do przodu przewraca się na rozsypanej soli i zakrętce od słoika. Jęcząc, cofa się, wciąż siedząc na podłodze. Zamyka drzwi. Jest wyraźnie przerażona. Wstaje pomału. W pokoju opiera się o ścianę koło portretu. Patrzy na podpis, na którym widnieje teraz data 1632, a nie 1932. Mdleje.
Czerwiec. Anka wychodzi do pracy. Wygląda inaczej niż pół roku temu: włosy grzecznie upięte, bez makijażu, oczy podkrążone, spódnica za kolana, bluzka zapięta pod szyję, ale nie można jej odmówić elegancji.
Praca. Wszędzie młodzi ludzie. Anka wchodzi.
– Znowu się spóźniłaś! Baba Jaga na miotle cię nie goniła? – śmieją się koledzy.
Anka wzrusza ramionami. Koleżanka podsuwa Ance jakieś papiery i pyta zdumiona:
– Ćwiczyłaś kaligrafię, czy jak? No zobacz, zawsze gryzmoliłaś jak kura pazurem, a teraz rzeźbisz jak mnich w klasztorze.
Anka znów wzrusza ramionami. Jest apatyczna, niemrawa, gdzieś zapatrzona. Zostaje wezwana do szefa. Po jej wyjściu jeden z kolegów mówi:
– Zobaczycie, ona skończy u czubków.
Jakaś dziewczyna odpowiada:
– Nie gadaj. Tylko charakter jej się zmienił i zrobiła się jeszcze większym pracusiem. Poza tym nic jej nie jest …
Ktoś inny:
– Ale to lepiej schowajcie, bo będzie awantura – pokazuje na „Playboya”.
Anka wchodzi do szefa i słyszy, że dostała premię. Ma się podpisać. Podpisuje „Maria Bolloni”. Szef nie patrząc na podpis przekłada dokument i dziękuje. Anka wraca do współpracowników. Wszyscy się śmieją, więc ona również uśmiecha się delikatnie i pyta, co im tak wesoło. Koledzy podsuwają jej jakąś gazetę.
– Zobacz, ci nasi przodkowie to dopiero byli fikuśni. Jak skazali babę za czary, to wiązali i wrzucali do rzeki. Jeżeli była niewinna, to się utopiła. A jak wypłynęła, to ją kamienowali, bo czarownica! – śmieją się.
Anka dostaje furii, rzuca się na nich z pięściami i wrzaskiem:
– Świnie! Was potopić, z cierpienia niewinnych kobiet się śmiejecie!
Współpracownicy uspokajają Ankę, ona płacze i szepce, że jeszcze czasem czarownice palono na stosie. Ktoś zaprzecza, że to nie w Polsce i słyszy „akurat” .
Inny dzień. Anka wraca do domu. Piętro wyżej ktoś remontuje mieszkanie, dwóch mężczyzn właśnie przesuwa szafkę. Anka wspina się po schodach, wchodzi do swojego mieszkania, rozgląda się i zauważa leżącą w przedpokoju na podłodze dużą popielniczkę. Podnosi ją. Następnie, przyglądając się bacznie wszystkiemu, robi sobie kawę. Wnosi ją do pokoju i wraca do kuchni po cukier. Gdy wchodzi z cukrem do pokoju – kawy nie ma na stoliku. Szuka wszędzie. W końcu patrzy do góry – kawa stoi na segmencie. Anka wzdycha, kładzie się na kanapie i zasypia. We śnie zaczyna się rzucać. Śni jej się dziewczyna z portretu, która oglądając się co chwilę za siebie, biegnie przez las w samej koszuli, z małym dzieckiem na ręku. Gdzieś w oddali słychać wyjące psy. Anka budzi się z płaczem. Rozkłada łóżko do spania i przebiera się w długą nocną koszulę. Dopija zimną kawę, która znów znalazła się na stoliku, choć wcześniej jej tam nie było. Słysząc, że coś kapie, Anka rozgląda się i zapala duże światło. Widzi, że w rogu pokoju z sufitu kapie czerwona ciecz. Przerażona dziewczyna nie może wydobyć z siebie głosu, cofa się, chce uciec. W końcu tak jak stoi, z krzykiem wybiega z bloku.
Tymczasem w remontowanym wyżej mieszkaniu mężczyzna wzywa żonę:
– Hela, chodź tu! Cholera, szafkę docisnęliśmy, a tu stała ta butla z winem z porzeczek! No, pękła! Podaj jakąś ścierkę!
Świta. Pod budynek podjeżdża karetka, z której wysiadają ludzie w białych kitlach i Anka – brudna, rozczochrana, w rozdartej koszuli. Jej twarz przypomina maskę z nieruchomymi szklanymi oczami. Prowadzą ją dwaj sanitariusze, jeden się uśmiecha, mruga do drugiego i szturcha Ankę:
– No, mała, powiedz coś. Krzywdę ci zrobili?
Anka zatrzymuje się i mówi głosem na jednym tonie, pozbawionym jakichkolwiek emocji:
– Boże mój, twój sługa wziął mnie siłą, począł ze mną syna, zabrał mi go, a teraz powiada, żem czarownica, a mój syn z diabłem. Chce mnie spalić. Nie dopuść, Panie, do śmierci niewinnej, bo wyrzeknę się Ciebie! Płonę. Nie czuję ognia, bo we mnie są płomienie. Nie wszystka umrę, w waszych córkach żyć będę, oprawcy moi.
Sanitariusze chichoczą. Anka podnosi głowę, patrzy – wszystkie okna otwarte. W jednym z nich stoi Jan Boloński w białym fartuchu.
Anka znów odzywa się beznamiętnym głosem:
– Jasiu, synku…
Teraz sanitariusze również spoglądają w górę. Wszystkie okna w bloku są zamknięte, nikogo nie widać. Patrzą na siebie porozumiewawczo i wchodzą do budynku.
W mieszkaniu do wynajęcia poważna, skromna dziewczyna z początku filmu. Jan usiłuje ją rozbawić, ale ona tylko uśmiecha się krzywo. Gospodarz jeszcze upewnia się, czy nowa lokatorka nie pali. Powtarza te same kwestie o mamuśce uczulonej na dym. W końcu wynajmuje mieszkanie na rok, płatne z góry; mały pokój na pozostać zamknięty, bo gospodarz trzyma tam pamiątki rodzinne. Nagle słychać jakiś łoskot.
– Wierzy pani w duchy?
– Oczywiście!
Jan rozkłada umowę. Dziewczyna wyjmuje małe radio i „Nasz Dziennik”. Jan patrzy na gazetę, uśmiecha się. Przygląda się też dziewczynie, która podpisuje umowę. Wstaje i na wierzchu otwartej torebki dziewczyny zauważa zapalniczkę i papierosy. Poważnieje, jest wyraźnie smutny i zawiedziony. Wychodzi przed blok, gdzie rozmawia z inną kobietą.
– To kiedy? Za pół roku wynajmie mi pan to mieszkanie?
– Jeśli pani chce, to nawet za trzy miesiące.
Rozmówczyni bardzo się cieszy.
Tymczasem nowa lokatorka rozpakowuje się. Robi sobie kawę w szklance. Bierze tę szklankę, aby zanieść ją do pokoju i łokciem strąca dopiero co napoczętą paczkę kawy. Torebka z kawą spada, część się wysypuje. Dziewczyna zanosi kawę do pokoju, idzie po zmiotkę i śmietniczkę. Kiedy staje w progu kuchni i nachyla się, by pozamiatać, zauważa, że paczka kawy leży na stole. Nie widać też śladów po rozsypaniu. Kobieta zastyga na chwilę w bezruchu, potem powoli się cofa. Teraz zawadza śmietniczką o wielki słój z ogórkami własnej roboty. Słój spada na ziemię i pęka. Dziewczyna właściwie nie reaguje na to zdarzenie, idzie do pokoju, siada na kanapie, zakłada prawą nogę na lewą zrzucając przy tym buty. Patrząc na portret Marii Bolloni powoli z namysłem zapala papierosa i dmucha dymem w obraz. Na jej twarzy rysuje się nienawiść, pogarda i pycha.
– Nie dam się! – cedzi przez zaciśnięte zęby. Znów dmucha dymem, włącza radio – stację „Radio Maryja”. Macha nerwowo, a jednocześnie beztrosko prawą nogą. Nagle widać, jak szkło z rozbitego słoja rusza się. Powoli przesuwa się z kuchni do pokoju, gdzie siedzi dziewczyna. Nowa lokatorka nadal pogardliwie wpatrzona w portret, stara się zmienić pozycję. W miejscu, gdzie zaraz postawi prawą stopę, znajduje się grube szkło…
Napisy.
– To już koniec filmu – opowiadanie Beaty również dobiega końca – Potem wyszłam i za chwilę uprzytomniłam sobie, że to kino zlikwidowano! Wróciłam. Faktycznie, tam jest teraz bank!
– Słuchaj, Beata, a ty miałaś może za przodka jakiegoś duchownego?
Wybuchnęła śmiechem:
– Nie, no coś ty? To pewnie tylko ze zmęczenia mi się coś zamajaczyło. Chociaż co do duchownego… Wisiał u babci w Warszawie taki portret jakiegoś angielskiego malarza. Na portrecie był jakiś biskup, ale choć to mógł być ktoś z rodziny, to niekoniecznie zaraz przodek. Zresztą gdyby nawet…
Wzruszyła ramionami.
– Myślisz, że co? Teraz pojadę do Anglii wynajmę pokój od kogoś o podobnym do mojego nazwisku, tam oczywiście będzie portret i… Cha, cha, cha, cha. No, daj spokój. A zresztą pokój już wynajęłam od… – pogrzebała w torebce i wyciągnęła wizytówkę – John Hall. No, patrz, faktycznie podobne. Eee tam, nie wierzę w takie rzeczy. Dobra, lecę. Chcę się jeszcze trochę przespać. Jak dojadę, napiszę do ciebie.
Namotała mi w głowie i poszła. Następnego dnia znalazłam na podłodze bilet do kina Awangarda z… wczorajszą datą. Listu nie przysłała. Potem słyszałam, że ślad wszelki po niej zaginął i do dziś nie dała znaku życia.
Grafika: spinelli/pinezka.pl