W pewnym momencie życie każdego człowieka zaczyna przypominać jazdę po pustyni. Dookoła piasek, usypany w hałdy, zwane wydmami, które są tak podobne do siebie, że nie sposób je odróżnić.
– Eech, mogłem pisać wczoraj, a nie dzisiaj bezsensownie pleść o wczorajszych odkryciach – pomyślał Erwin, po czym tysięczny raz tego popołudnia wyjrzał przez okno. – Paranoja – powiedział głośno sam do siebie.

Obraz, który zobaczył, był łudząco podobny do tego, co obserwował już od kilku dni. Znudzone panienki przyrastające do ławek w coraz bardziej spłowiałych od słońca sukienkach, gromada tych samych, nieznacznie tylko pijanych dżentelmenów, nieudolnie zabijających czas pod murem z cegieł, garść turystów i amatorów mocnych wrażeń. Za moment zejdzie tam do nich i niezauważalnie wręcz przemknie do niedalekiego mieszkania, gdzie często spotykał szczęście w różnych postaciach. Wiatr szarpał różnobarwnymi flagami, zwiastującymi rychłą obecność kościelnych i partyjnych dostojników. Niebo wypłowiałe od minionych upałów, kaleki i żebracy pochowani w załomach murów.
– Niech to szlag trafi. Wszędzie to samo – zabełkotał pod nosem karłowaty alkoholik, który, podobnie jak Erwin, przedzierał się przez chodnik pokryty grubą warstwą nieuprzątniętych śmieci. Erwin wyprzedził go i pewnie wkroczył w dzielnicę, która nie była objęta ciągłym dozorem policyjnym. W przeciwieństwie do innych części miasta, mieszkającym tu osobnikom nie wszczepiono podskórnych identyfikatorów, w przekonaniu, że prędzej czy później wymrą na skutek promieniowania, co się jednak nie stało, przysparzając urzędnikom z Wysokiego Magistratu całej masy kłopotów i zmartwień.

Nadciągała pora roku zwana w tej okolicy jesienią. Szarugi, deszcze i smutek, przerywane pojedynczymi przebłyskami świetlistych, jasnych i ciepłych dni. Erwin lubił tę porę roku, niemniej marazm, jaki opętał go dzisiejszego dnia, wysysał z niego wszelaką radość i zachwyt nad rzeczami i zjawiskami, które tak bardzo zachwycały go na co dzień. Bez emocji przyglądał się leniwym chmurom przeciągającym się nad miastem, kluczom ptaków, które przyspieszały rytm machania skrzydłami, aby jak najszybciej opuścić to feralne miejsce, zgubić wspomnienia i zostawić za sobą parszywe miasto, zgorzkniałego Erwina i cała resztę.

Zgorzknienie Erwina narastało z czasem, podsycane drobnymi niepowodzeniami i kłopotami. U jego źródeł leżało obalone przed laty przekonanie, że jest psionikiem i z pomocą swej niezwykłej psychicznej siły potrafi robić rzeczy, które większości ludzi kojarzą się z cudem. Wykorzystując swoją siłę, chciał odwrócić i zniweczyć promieniowanie wykańczające bardzo powoli, aczkolwiek systematycznie jego dzielnicę, zmienić ruiny w porządne domy, zapewnić ludziom, wśród których się wychował pracę i przyszłość. Swój plan zamierzał zrealizować, działając swoją siłą psioniczną na Prezydenta Wielkiego Magistratu w czasie jego dorocznego przemówienia na Święcie Wszystkich Którym Się Powiodło Bo Wiedzieli z Kim Trzeba Rozmawiać, pogardliwie zwanym świętem wazeliniarzy. W decydującym momencie, kiedy Erwin zamierzał rozwinąć swoje psioniczne pole, został zaatakowany i zgwałcony przez strażniczki miejskie, zwane potocznie sukami magistratu.

Działo się to dziesięć lat temu, zaś w zeszłym roku prezydent zmienił ordynacje wyborczą, w związku z czym mógł pozostawać na stanowisku do śmierci i dodatkowo wyznaczyć swojego następcę. Pchnięty nagłym bodźcem Erwin postanowił przejść do działań radykalnych i bezpośrednich. Z braku wystarczających możliwości psionicznych, przedarł się przez tłum ochroniarzy i położył na masce prezydenckiego samochodu niewielką metalową piramidkę. Piorun, który rozdarł niebo, zamienił elegancką limuzynę w kupę szarego popiołu. Większość z wazeliniarzy wiwatujących na cześć prezydenta ogłuchła, straciła wzrok lub zaniemówiła, na zawsze tracąc kontakt z rzeczywistością. Erwin wyszedł z całego zamieszania bez szwanku, dzięki niewielkiej, metalowej blaszce, zawieszonej na szyi.
Dzielnica ożyła.