Ercep
Na rynek wyszedł nowy produkt. RCP, czyli od początku do końca samodzielnie zaprojektowany mężczyzna. Zachłannie rzucam się na reklamową ulotkę.
„Spełnij swoje marzenia” – krzyczą litery – „Stwórz swojego mężczyznę od stóp do plam na tęczówce. Twój obecny partner nie liczy się z twoim zdaniem? Nie słucha twoich zwierzeń? Decyduje o wszystkim? Powiedz w końcu to co myślisz. Zastąp go RCP, czyli Realnym Cyber Partnerem!!!”
– Bez sensu nazwa – krzywię się. – Po pierwsze jak „cyber”, to nie „realny”, a po drugie źle się kojarzy, bo jak go nazywać, Ercep? Chociaż w złości mogę zapomnieć tego „er” na początku i nie może się obrażać, że go nazwałam cepem.
Wchodzę na stronę internetową cyber-cud-marzenia. Producent wyjaśnia – cybernetyczny, bo stworzony w sieci, realny, bo kiedy go w końcu zabiorę do domu, będę go mogła dotykać, macać, wciskać i będzie prawdziwy od góry do dołu. Do dołu, he, he – śmieję się pod nosem.
Patrzę na cenę. Trochę drogo. Ale co tam, jak sobie przypomnę poprzednie związki…
Jeden, świetny kumpel, ale nieuleczalny rozrzucacz rzeczy swoich i moich. Została mi po nim blizna, jak raz weszłam do domu i kopnęłam garnuszek z herbatą, który zostawił przy wejściu, bo właśnie w tym miejscu zaczął bawić się z psem, a potem zapomniał. Herbata się wylała, ja poślizgnęłam i z całą siłą usiadłam na rozbitych kawałkach w małe różyczki. No i wszedł mi taki jeden kawałek nie tam gdzie trzeba. Ile ja się wstydu najadłam na pogotowiu jak mi go wyjmowali. Do dzisiaj się czerwienię na samo wspomnienie.
Drugi wspaniale umiał skracać długie nocne godziny, za to wstyd było się z nim przy ludziach pokazać. Owszem, niczego sobie, ale jak się odezwał… Powinien się nazywać Lech Lepper lub Andrzej Wałęsa, do wyboru. Rozumowo – oratorska krzyżówka, która się spotkała w jednym człowieku. A człowiek nie wielbłąd, po pustyni nie będzie sam chodził. Trzeba od czasu do czasu wyjść do towarzystwa. Z nim – wstyd, jak nie przymierzając, na pogotowiu.
Trzeci – przystojny. Wszystkie koleżanki mi go zazdrościły, ale mogłam z nim tylko za rączkę, na spacerek i do domu. Kiedy tylko zrobiliśmy sobie jakiś postój, nieważne czy to w klubie, czy w pizzerii, czy nawet u mojej babci, nie wiadomo jak i kiedy schlewał się jak praskie prosię.
Taki to by się w czasach prohibicji przydał. Wywąchałby gorzałę nawet i pod ziemią.
Ech, co tu gadać…
Pod wpływem wspomnień szybko wstukuję kod karty. Ciężko zarobione pieniążki popłynęły w cyberprzestrzeń i zaraz wrócą w postaci zmaterializowanych marzeń. Dobra, jest. Ankieta na cały ekran.
Pytanie pierwsze: wzrost – no, porządny musi być. Damy metr dziewięćdziesiąt. Numer buta. Mówią, że jakie stopy, taka reszta. 47, co mi tam. Obwód bioder. Obwód bioder? Skąd ja mam wiedzieć, jaki ma mieć obwód bioder? Wpiszę mój, facet powinien mieć wąskie biodra. Obwód klatki. Kurczę. No nic, podwoję obwód bioder. Kolor oczu – klasyka, niebieskie. Włosy – gęste, nie, bardzo gęste, kolor – blond – jak szaleć, to szaleć. Zarys nosa – szlachetny. Zarys szczęk – jak u Janosika. Ilość włosów na nogach – 0. Nie będzie drapać w nocy. Piegi – 0. Zaraz, niech będzie jeden. Muszę go jakoś zaznaczyć, bo jak niedługo dowiedzą się o nim inne kobiety, to jak ja go rozróżnię wśród tych wszystkich Ercepów? Damy mu piega. Jednego. Dokładnie tam, gdzie ja mam bliznę po kubku w różyczki.
Koniec ankiety. Dostawa do dwudziestu czterech godzin. Z dołączoną płytką, którą mam odpalić i która pomoże mi od podstaw określić charakter mojego wybranego. Świetnie. Tabula rasa. Marzenie kilkudziesięciu milionów kobiet na Ziemi.
Nie mogę usiedzieć na miejscu. W oczekiwaniu na blond cudo posprzątałam cały dom, zrobiłam zakupy i nawet zamiotłam klatkę schodową. Jak ja go nazwę? Jakie teraz imiona idą? Xawery? Miłosz? Daniel? Kurde, że ja nigdy nic nie wiem. Mogłam chodzić na te chrzty do znajomych, to bym wiedziała jakie się imiona teraz dzieciom daje. Andrzej. Nazwę go Andrzej, po mojej pierwszej, trzynastoletniej, niewinnej z racji wieku (i braku wiedzy jak zwykle) miłości.

Dzwonek do drzwi. Już jest. Otwieram, przede mną gruby, łysy facet w okularach i białych skarpetkach. Czubek łysiny na wysokości moich oczu.
– Pomyłka – krzyczę od razu. – To pomyłka!
Łysy stoi i nie reaguje.
– Wy nie możecie tak nabierać ludzi, to niesprawiedliwe. Ja wiem, że nie można wierzyć w reklamy, już babcia mnie tego uczyła, ale tam było napisane, taki, jak ja będę chciała. Idź sobie! – histeryzuję. – To pomyłka. Ja ciebie nie chcę, może ktoś o dobrym sercu albo ślepy się nad tobą zlituje i cię przygarnie, ja ciebie nie chcę – już prawie płaczę.
– Iwona Szymańska? – pyta beznamiętnie facet, jakby zupełnie nie słyszał mojego histerycznego ataku. – Podpisać, zaraz doniesiemy towar.
Podpisuję i siadam na kanapie. Muszę odetchnąć. Ale mnie przestraszył, kurdupel jeden. Myślałam, że to on. E tam, wiedziałam, że to pomyłka. Reklamy kłamią, ale nie aż tak. Poza tym w umowie jest napisane, że można towar zwrócić.
Trzaśnięcie drzwi. Przez te przeżycia nawet nie słyszałam kiedy weszli i wyszli. A więc już jest. Odwracam się powoli, żeby jak najdokładniej zapamiętać tę chwilę. Może kiedyś trzeba będzie wnukom opowiadać? Powinna lecieć jakaś muzyka, jak zwykle zapomniałam. No nic, przecież się nie zabiję, w opowiadaniu będzie lecieć. To już, już go prawie widzę, już go prawie widzę….
Mrugam oczami. Zamykam, otwieram, mrugam jeszcze raz. Obraz uparcie nie chce się zmienić. Pierwsze co widzę to ogromne stopy. Nie wiedziałam, że numer 47 jest taki duży. Gdzie ja mu teraz buty kupię? Wygląda jak Kaczor Donald. Trudno, przynajmniej na basenie będzie mu się dobrze pływać. Reszta? Biodra śmiesznie małe jak na faceta o takim wzroście, za to z tymi barami to on mi się nawet w fotelu nie zmieści. Johnny Bravo zszedł do mnie prosto z dobranocki. Gdzie on będzie siedzieć? I co teraz dzieciaki będą oglądać w telewizji? Nos w porządku, oczy te, za to ten podbródek!!! No tak, jest taki jak u Janosika, tyle że tego dwadzieścia lat później. Biorąc do tego wyjątkowo gęste uwłosienie stoi przede mną Kaczor Donald, Johnny Bravo, Janosik z Sary i blond Rumcajs. Dzwonię do producenta.
– Jak to wymienić? Widzę tutaj formularz tworzenia, wszystko się zgadza. Jest taki, jaki pani chciała…
– No tak, ale nie wiedziałam, że wyjdzie taki pokraczny.
– To trzeba go było sobie pierwsze narysować.
– Nie umiem rysować!
– Jak widzę, wyobraźni też bozia nie dała – słyszę, że się śmieje.
– Chcę wymienić, albo oddajcie mi moje pieniądze.
– Nie możemy.
– Jak nie możecie? W umowie jest napisane, że można zwrócić.
– Ale nie tych ze znakami szczególnymi. Ma piega. Tego nikt już nie weźmie.
No tak. Musiało gdzieś pisać. Tylko że ja z zasady nie czytam do końca umów. Cierpliwości starcza mi gdzieś tak do dziesiątego zdania.
– To co ja mam teraz zrobić?
– Przyzwyczaić się.
No to pięknie. Co teraz? Przecież go nie wyrzucę na śmietnik, jak robię to z innymi nieudanymi zakupami, których jak zwykle nikt nie chce przyjąć z powrotem. Patrzę na Jędrka, który stoi wciąż tam, gdzie go zostawiłam. Żyje, bo mruga oczami. Gdyby nie żył, postawiłabym go przy drzwiach. Trzymałby kurtki i parasolki. A tak?
Wzdycham i ładuję płytkę. Coś muszę zrobić. Ustawiam cechy idealnego faceta. Delikatny, ale nie za bardzo, wrażliwy, ale nie mazgaj, czysty, ale nie pedant, inteligentny, ale nie nudziarz. Po dwóch godzinach kończę na pytaniu o wielkość apetytu i częstotliwość bekania po jedzeniu. Jędrek rusza do akcji.
Wytrzymuję tydzień. Jednak się nie przyzwyczaiłam. Te bose, kacze stopy, plecy zajmujące pół kanapy, włosiska odrastające zaraz po strzyżeniu. Włączam płytkę. Wpisuję spanie przez dzień, za to aktywność w nocy. Łudzę się, że bez światła będzie mi łatwiej.
Tym razem wytrzymuję pięć dni. Takie tempo zabiłoby każdego. W dzień słaniam się na nogach, bo dla Jędrka jak cała noc, to cała. I ta przewidywalność. Niestety w programie brak pozycji „improwizacja”.
Zamieniam „spanie” na „sprzątanie”. Niech coś w końcu z tego mam.
No i mam. Zero spokoju, bo Jędruś nie tylko biega ze szmatą, ale mnie tą szmatą goni, żebym mu pomagała.
Następne w kolejności są: pisanie za mnie prac, wyprowadzanie pieska, odwiedzanie babci, dbanie o mój wygląd, naprawa usterek w mieszkaniu i załatwianie spraw urzędowych. Nic się nie sprawdza. Przyzwyczaiłam się już do niego, nawet go lubię, ale nie wiem, co mam z nim zrobić.
Tęsknię za normalnym facetem. Za zwykłym, „człowieczym” facetem, który rozrzuca rzeczy, marudzi, ma ataki zazdrości, myśli tylko o sobie, wiecznie gapi się w telewizor lub komputer, chrapie, zwala na mnie za wszystko winę, drapie w nocy włosami na nogach i beka głośno po piwie. Tęsknię za normalnym, zwykłym, człowieczym facetem.

Wpadam na pomysł. Przez parę dni uczę Jędrka trudnej sztuki samodzielnego myślenia. Potem puszczam płytkę i wpisuję słowa, które już kiedyś, miliony lat przede mną ktoś zapisał. Przez następne trzy godziny Jędrek stuka zawzięcie w klawiaturę. Wreszcie wstaje, prostuje swoje ogromne plecy i patrzy na mnie.
– Chciałbym się wyprowadzić.
Nie wiem dokąd pójdzie. Nie wiem, jak sobie poradzi. Wiem, że się do mnie odezwie, żeby powiedzieć co i jak. Widzę radość w jego oczach i coś, czego nie udało mi się nigdy komputerowo zapisać – człowieczeństwo. Szczerze mówiąc, będę się o niego martwić. Choćby o to, gdzie będzie kupować buty. Ale nie zatrzymam go. W końcu przed chwilą wpisałam mu Wolną Wolę.
—–
Opowiadanie wcześniej prezentowane w portalu FABRICA LIBRORUM.
Ilustrował: Marcin Wyganowski