Co to, to nie!
Pan Gutek był chory, lecz nie leżał w łóżeczku. On szedł przez Plac Wolności. Ba! Szedł, to mało powiedziane – wręcz podążał! Choć nie za bardzo wiedział, w jakim kierunku i po co. Wydeptywał na śniegu ślady, stawiając stopy ostrożnie, jakby spacerował po rozgrzanej blasze. Lewa podeszwa odciskała się głęboko, kształtnie, w poprzeczne, wyraziste żłobki. Widać było nawet malutkie kółeczko z liczbą 43,5 pośrodku. Ślad prawej stopy był zgoła odmienny: żadnych rowków ani poprzecznych, ani innych. Płaski i niewyraźny.
Lewa noga maszerowała w wojskowym, sznurowanym trzewiku z zapinaną na klamerki cholewką, skradzionym pijanemu wojakowi śpiącemu na ławce pod kinem „Śląsk”. Prawa noga towarzyszyła siostrze człapiąc w starym trampku znalezionym ongiś pod halą WKS Śląsk na Mieszczańskiej. W opozycji do asymetrii obuwia pozostawały skarpetki pana Gutka. Identycznością materiału, barwy i nasycenia brudem jednakowo izolowały czarne z niemycia stopy od zmrożonej skóry butów. Jednakowo, jeśli tylko zapomnieć o lewej pięcie, która korzystała z wolności dzięki wielkiej dziurze.
Skarpetki tym czulej przytulały się do stóp właściciela, że kompletnie były mokre. Nawet solidny wojskowy bucior przemókł, nie wspominając o zdezelowanym trampku. Bo pan Gutek szedł, a raczej podążał po śniegu od samego rana aż po ciemność wieczoru. Ciemność doskonałą prawie, gdyż nie rozświetlały jej latarnie na placu, jako że ktoś kamieniami potłukł w nich żarówki. I szedł pan Gutek, drżąc coraz bardziej z wyczerpania i gorączki, wstrząsany dreszczami, a co jakiś czas eksplodował kichnięciem czy kaszlem.
Wędrujący pan Gutek nie miał stóp suchych, co to, to nie! On miał je mokre, zimne.
Ze zmęczenia drżące.
Łydki natomiast, podobnie jak szpotawe kolana oraz chude uda – suche miał i ciepłe. Oblekł je w grube damskie pończochy o odciętych stopkach. Kiedyś były niebieskie. Pończochy, nie łydki. One, jak i reszta ciała, brudno-bladej były barwy. Pan Gutek nie założył pończoch dlatego, że miał się za kobietę, co to, to nie! On czuł się mężczyzną. Zdecydowanie.
O męskości jego najlepiej właśnie te pończochy świadczyły. Dostał je od koleżanki jako odszkodowanie za straty moralne. Zażądał ich od niej, gdyż była, biedaczka, paskudnie stara, zdumiewająco gruba i bezczelnie brzydka. Tylko owe pończochy mając na względzie zgodził się na szybką i intensywną miłość w gęstych krzakach jaśminu pod Urzędem Wojewódzkim, gdzie słychać szum Odry. Latem to było. Pan Gutek myślał perspektywicznie – pończochy były jak znalazł na zimę. Na mrozy.
Na nogach miał też jeansy. Takie całkiem, całkiem. Nawet ze skórzanym paskiem, więc mu nie spadały z tyłka. W spodnie wpuścił lepką od potu i brudu flanelową koszulę. Pomiędzy nią a ostatnim (licząc od zmacerowanego ciała) z trzech podkoszulków szeleściły gazety codzienne. I „Słowo Polskie”, i „Gazeta Robotnicza”, i „Wieczór Wrocławia”. Okolice dogorywających nerek subtelnie łaskotała zdobyczna „Polityka”. Pan Gutek lubił prasę. Dzięki niej bywało mu cieplej, a kiedy co jakiś czas się rozbierał – lubił sobie poczytać.
Bo pan Gutek nie był analfabetą, co to, to nie! On miał osiem klas podstawowej i trzy technikum na Krzykach. Samochodowego.
Dawno temu, kiedy jego tatuś i mamusia, też Gutkowie, utracili przestronną metę w Śródmieściu – poczęli dożywać swych dni w działkowych altankach i pod mostami. Odwrotnie niż wielu podobnej kondycji życiowej rodzicom, Gutkom seniorom nawet do głowy nie przyszło rozstawać się z maleńkim panem Gutkiem. Mieli go zawsze przy sobie i tylko dla siebie. Nawet przez te lata, kiedy dawno już powinien edukować się w szkole. Ale w której? Skoro tatuś i mamusia nigdzie nie mieszkali, to niby skąd mieli wiedzieć, która z podstawówek jest rejonowo właściwa dla małego pana Gutka? Panowie policjanci i sędziowie wiedzieli i zabrali ośmioletnią kloszardzką latorośl do specjalnego ośrodka dla gutkopodobnych. Tam, na trójkach i pałach, ale skończył szkołę podstawową, co napawało słuszną dumą Gutków seniorów. Choć nie mieszkali nigdzie dłużej niż dwie doby z rzędu, interesowali się postępami pana Gutka w nauce. Przychodzili odwiedzać go w ośrodku, ku zdumieniu wychowawców zawsze któreś z nich pojawiało się na wywiadówce. Niestety – umarli, zamarzając społem w piwnicy betonowego bloczyska na Nowym Dworze. Mały pan Gutek bardzo wtedy płakał, bo nie był niewrażliwym dzieckiem, co to, to nie! On był bardzo wrażliwy, a rodziców kochał.
Bardzo.
Kiedy pan Gutek był już w szkole średniej, jednego razu pobił się z kolegą z ośrodka. Kolega ów miał więcej kolegów od niego, do tego pyskatych i pan dyrektor ukarał niewinnego pana Gutka. Nie pozwolił mu wyjść w miasto w najbliższą niedzielę. W sobotę wieczorem geny pana Gutka dały znać o sobie i przypomniały mu dawną wolność, smak świeżego powietrza, nieskrępowanie w wyborze miejsca na nocleg oraz swobodę decyzji, czego i gdzie szukać do jedzenia i picia.
I uciekł pan Gutek oknem, bo nie lubił być więziony, co to, to nie! On kochał być wolnym.
Zupełnie i zawsze.
Szkoły więc nie skończył, poszedł bowiem tropem swych zmarłych rodziców i został kloszardem, a że był już pełnoletni – nic policji ani sądom nie było do niego. Tylko WKU o nim przypomniało sobie raz jeden, lecz czym prędzej zrezygnowało, póki co, z pomysłu podniesienia poziomu obronności kraju poprzez zaciągnięcie poborowego Gutka w szeregi armii. I tak stał się wolny. Trzydzieści lat temu.
Odciskał teraz na śniegu ślady butami nie do pary. Gdyby nie trampek, wyglądałby jak partyzant okryty długim, sukiennym płaszczem z demobilu, którym obdarował go pewien wojskowy emeryt-działkowiec. Tłuste strąki resztek włosów wędrowca okrywała armijna uszanka, ale bez orzełka. Blaszany ptaszek leżał sobie spokojnie w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Pan Gutek wiedział, że nie wolno mu nosić godła państwa na czapce, więc je odpiął, ale nie wyrzucił.
Bo pan Gutek kosmopolitą nie był, co to, to nie! On był patriotą i zawsze szedł do kościoła 3 maja i 11 listopada, nie tylko się ogrzać, lecz czcić i pamiętać. Modlił się za Polskę, lecz bez wzajemności.
Teraz był grudzień, więc ściskał orzełka palcami ubranymi w poprutą, wełnianą rękawiczkę. Obie dłonie trzymał w kieszeniach płaszcza, pośród okruszków chleba i tytoniu. Mógł tak chować palce przed mrozem, gdyż wcale nie musiał dźwigać swego skarbca – reklamówek z dobytkiem. Nie musiał, bo je gdzieś koło południa zagubił. Po pijanemu.
Bo pan Gutek teraz trzeźwy nie był, co to, to nie! On był trochę pijany.
Tak trochę, nie całkiem.
Wyżebrane pod „Hitem” na Długiej piwo, zmieszało się z pięćdziesięcioma gramami czystej, które dostał od chylącego się ku upadkowi kelnera z „Herbowej”. Staremu szkliły się oczy, kiedy pana Gutka widział i zawsze częstował go wódką. Prezent od kelnera oraz piwo zmieszały się z krwią i powędrowały do mózgu. I pan Gutek nie był już całkiem trzeźwym człowiekiem. Był człowiekiem podpitym i zmarzniętym. Do tego głodnym. I jeszcze palić mu się chciało. Jednakże nie palił, bo po co mu wyjmować na mróz dłonie z kieszeni, skoro nie miał ani kawałka papierosa? Była zima. W lecie nie problem – zawsze jakiś niedopałek czekał na chodniku, mrugając do pana Gutka przydeptanym filtrem. A teraz? Nic. Chyba że w koszu na śmieci. Ale pan Gutek nienawidził grzebania w odpadkach – uważał to za dyshonor.
Bo pan Gutek nie był pozbawiony godności osobistej, co to, to nie! On swój honor miał i po śmietnikach nie chodził. Wyżebrać – owszem, ukraść – też dobrze.
Ale nie śmietniki.
Usiłując nie myśleć o piciu, paleniu, cieple, jedzeniu, spaniu, pieniądzach i miłości – szedł, a raczej podążał pan Gutek przez Plac Wolności. Nieświadom tego zupełnie – zakreślał kręgi na śniegu, które choć różnej były średnicy, to w jednym zbiegały się punkcie. Rysunek wykonany przez pana Gutka na brudnobiałej płaszczyźnie przypominał pawie oczko. Zamiast najmniejszego kółeczka widniał na śniegu wielobarwny placek. Powstał wtedy, kiedy gorączka, wyczerpanie, głód i alkohol szarpnęły pana Gutka wnętrznościami i nakazały im podzielić się ze śniegiem tym, co skrywały w sobie. Ilekroć potem przechodził koło placka i oko jego na nim spoczywało, zdawało się, iż jeszcze czymś tam rysunek uzupełni, lecz nie miał czym.
Bo pan Gutek nie miał pełnych jelit, co to, to nie! On je miał próżne.
Zupełnie.
Wnętrzności pana Gutka, gdy wraz z resztą jego ciała oraz duchem zakreślały któreś koło z rzędu, zatrzymane zostały przez policyjny patrol.
– I czemu narzygał? – spytał ostro pan policjant – Tutaj ludzie chodzą.
W innej sytuacji pan Gutek zaprotestowałby, zwracając panu policjantowi uwagę na fakt, iż też jest człowiekiem. Teraz, zarówno mróz jak i alkohol odjęły mu mowę, a poza tym było mu tak źle i zimno, że zaczął mieć wątpliwości, co do własnej przynależności gatunkowej.
– Dokumenty, niech da! – naciskał pan policjant, a ten drugi, który był razem z nim, wyjął białą pałkę z pochewki i postukał nią lekko w udo.
W swoje udo stukał, a nie pana Gutka, bo pan funkcjonariusz sadystą nie był, co to, to nie! On był porządnym panem policjantem.
I jego kolega też.
Pan Gutek wydobył z czeluści kieszeni dłoń z orzełkiem i podał go panu policjantowi.
– To nie dokumenty! To jest element umundurowania wojska polskiego i tego mu posiadać nie wolno – skrzywił się pan policjant, nie wiedzieć, czy na widok orzełka, czy brudnych palców kloszarda.
– Ma te dokumenty czy nie? – zapytał ten drugi.
Gwałtownym ruchem głowy w czapce bez godła państwowego pan Gutek zaprzeczył, zatoczył się i upadł, bo z głodu i stanu wskazującego na spożycie zakręciło mu się mocno w głowie. Panowie policjanci zaśmiali się przyjaźnie i, tłumiąc obrzydzenie do płaszcza pana Gutka, podnieśli leżącego, postawili na nogi. Mieli rękawiczki.
– Zapraszamy do radiowozu – uprzejmie powiedział jeden z panów funkcjonariuszy i poszli.
W radiowozie siedziało dwóch jeszcze panów policjantów. Pan oficer i pan kierowca.
– Witam pana, panie Gutku – odezwał się pan oficer głosem bezbarwnym jak wódka – Znów się spotykamy. Niech pan wsiada.
Pan Gutek wybełkotał coś w odpowiedzi zmarzniętymi wargami, smarknął i kichnął. Rozpylając bukiet swego oddechu w radiowozie wgramolił się do środka, bo nie był jakimś warchołem, co to, to nie! On był porządnym obywatelem idącym organom na rękę.
Posłusznie.
Panowie policjanci też wsiedli i spoczęli obok pana Gutka, starając się go nie dotykać niczym.
– Sokolnicza! – zadysponował pan oficer głosem jeszcze bardziej bezbarwnym – Pan Gutek jest chory. Niech poleży w łóżeczku.
I wyruszył radiowóz z Placu Wolności, wjeżdżając w Krupniczą. Potem minął zawstydzająco neogotycki budynek Biblioteki Uniwersyteckiej, pod którą pan Gutek kiedyś dostał od pijanego pana studenta z dredami pół paczki Marlboro. Ludzie z tramwajów współczująco patrzyli na pana Gutka wiezionego radiowozem, bo myśleli, że dzieje mu się krzywda, ale ona się jemu nie działa, co to, to nie! Jemu było dobrze.
Bo ciepło.
Pojechali Wuzetką, a potem zanurzyli się w bury wąwóz ulicy Św. Mikołaja. Aż po wyszczerbione tynki zapychał go pulsujący klaksonami korek, więc pan oficer, teraz już mniej bezbarwnym głosem, popędził pana kierowcę:
– Po kogucie mi dać! Przerwa zaraz.
I tak oto pan Gutek po raz pierwszy w życiu pojechał radiowozem na sygnale i z mrugającą lampką na dachu. Na ulicę Sokolniczą pojechał. Kiedyś mieszkali tam hodowcy tych myśliwskich ptaków. Obecnie, jedynymi sokołami, jakie tu fruwały, byli wypadający z policyjnych radiowozów panowie Gutkowie. Latali jakoś tak nierówno, tracąc równowagę. To pewnie brak skrzydeł powodował, że się wywracali i zanurzali napuchnięte dzióbki w błotnistych kałużach.
Bo przecież nie to, iż panowie funkcjonariusze tłukli ich pałkami, co to, to nie! Panowie policjanci, jeśli w ogóle, to strofowali sokoły lub upominali, ewentualnie pokonywali ich bierny i czynny opór, stosując środki przymusu bezpośredniego.
Przewidziane ustawą.
Dojechali. Najpierw wysiadł pierwszy pan policjant, na końcu drugi, a pomiędzy nimi pan Gutek. Mróz nadal był ostry, więc wszyscy trzej szybko weszli po schodkach do poczekalni Izby Wytrzeźwień. Tam już było znów dobrze, bo ciepło i jasno, a pan Gutek spotkał znajomych: pana Rycha Tip-Topa z Głównego i panią Czarną Małgosię, co to ją matka poczęła z jednym takim Cyganem za wczesnego Gomułki. Panów policjantów też było sporo.
– Przywitaj się, no! – szturchnął pana Gutka jeden z panów funkcjonariuszy, tych, co go tu przywieźli. Lekko biedaka szturchnął, bo nie był przecież brutalem, tylko chciał młodszym kolegom pokazać, jak wesoło może być z panami Gutkami.
– Dzień dobry – grzecznie powitał pan Gutek obecnych.
Jeden z młodych panów policjantów wstał z ławki i podszedł do pana Gutka.
– Wyglądnij, lumpie, przez okno. Jaki dzień, co? Wieczór jest, naucz się witać władzę – wysyczał i wyrżnął pana Gutka pięścią w twarz, ale nie gołą, co to, to nie! Pięścią w rękawiczce, bo młody pan policjant znał się na higienie.
Znał się bardzo dobrze.
Pan funkcjonariusz, który przyprowadził pana Gutka, zasłonił go sobą. We dwóch z kolegą podnieśli krwawiącego z podłogi, po czym rzekli do młodego kolegi:
– Trzymaj, koci kutasie, łapy przy sobie. My go mamy na stanie. Uszkodzisz, będą kłopoty – zauważyli, gdyż nie chcieli mieć problemów z panem oficerem o bezbarwnym głosie i premię też chcieli zobaczyć na koniec miesiąca.
Pan Gutek z własnej inicjatywy poszedł do umywalki i nabierać zaczął w koszyczek z dłoni zimną wodę i przykładać do rozciętej wargi, żeby krew zmieszaną ze smarkami z zakatarzonego nosa zatamować.
– Dobrze robisz – pochwalili go panowie policjanci – Z rozbitym ryjem nie biorą. Byłoby cię trzeba wieźć na pogotowie, a my zaraz mamy kolację.
Pan Gutek krew zatamował i usiadł. I przyszedł pan doktor i przyjął pana Gutka poza kolejnością, bo on przecież przyjechał ze starszymi panami policjantami, którym młodsi koledzy ustąpili miejsca w kolejce. Kazano panu Gutkowi oczy zamknąć i dotknąć nosa palcem, co zrobił, nawet i drugą dłonią. Pan doktor się uśmiechnął, a policjanci skrzywili. Potem trzeba było przejść tam i z powrotem po namalowanej na podłodze białej kresce, nie zbaczając nigdzie i nie wywracając się. I tę próbę pan Gutek przeszedł pomyślnie, lecz wbrew sobie znowu.
Na własną niekorzyść przeszedł, bo przecież nie chciał na dwór, na mróz, co to, to nie! On chciał tam, gdzie ciepło.
I sucho.
– Nie biorę – za trzeźwy – diagnozując, nakłamał pan doktor.
Nie powiedział prawdy, bo przecież gdyby pan Gutek był trzeźwy prawdziwie, to by pijanego udał. Jeśli zaś palcami dobrze do nosa trafił i po kresce poszedł prosto – musiało to znaczyć, że pijany być musi. Na trzeźwo nie narażałby się przecież na cięgi od zawiedzionych panów policjantów.
Pan doktor nakazał następnego przyprowadzić pacjenta – pana Rycha Tip-Topa, a rozeźleni panowie funkcjonariusze wyprowadzili posmutniałego pana Gutka do poczekalni i poprosili o pomoc kolegów. Młody pan policjant, ten który zbił pana Gutka po twarzy, kazał konwojowanej przez siebie sokółeczce, pani Czarnej Małgosi, wyjąć zza pazuchy ledwo napoczętą butelkę „Róży kłodzkiej” i poczęstować pana Gutka. W pięć sekund szkło było już puste. Chcąc dopomóc losowi, pan Gutek zawirował jak fryga, powieki zatrzaskując na cztery spusty, w duszy pieszcząc obraz czystego łóżka, takiego z pościelą i kocami.
I znów panowie policjanci wepchnęli pana Gutka do gabinetu.
– A cóż to? – zdziwił się pan doktor – Przecież go już odesłałem. Za trzeźwy jest przecież.
– Był – sprostował pan policjant, a chcący naprawić wcześniejsze błędy pan Gutek zmyślnie się zatoczył, osunął po ścianie i upadł.
– Dojrzał? Dojrzał, mój sokołek? – zaśmiał się pan doktor uprzejmie, bo nie był złośliwy, co to, to nie! On był sokołom życzliwy, za to mu płacili.
Ale marne pieniądze.
Ponownie badać pana Gutka zaczął. I teraz pacjent już ani palcem nosa dotknąć nie mógł, koło ucha trafiając, ani po kresce przejść, bo jej jakby wcale nie dostrzegał.
Bo pan Gutek głupi nie był, bo pan Gutek nie był trzeźwy, lecz i nie pijany, co to, to nie! On był na trzeźwo pijany i po pijanemu trzeźwy, tylko wyspać się chciał w cieple i przeżyć.
Do rana.
Panowie policjanci z nadzieją popatrzyli na pana doktora, a ten się wyrozumiale uśmiechnął. Wstał, rozpostarł szeroko ramiona i rzekł do pana Gutka:
– Witamy! Witamy!
I panowie policjanci roześmiali się szczęśliwi, że i wynik mają, i na kolację zdążą. I pan doktor się zaśmiał, bo znów o czyimś losie zadecydował, a to go zawsze radowało. Widząc to wszystko i pan Gutek odważył się błysnąć popsutymi zębami, wargi rozchylając w radosnym grymasie.
I nadciągnął dobrze zbudowany pan sokolnik w białym fartuchu i pana Gutka pod ramię wziąwszy, przez wahadłowe drzwi powiódł do wnętrza sokolni. I odrapane podwoje się za obydwoma zamknęły. I nie było widać, że za nimi jest prysznic z lodowatą wodą. I nie było widać, że za nimi na krzesłach drzemie pięciu skacowanych panów sokolników i że już się budzą, zaciskając pięści. Lecz wcale nikt tam nie trzymał chorego pana Gutka w strugach lodowatej wody. Nikt też panu Gutkowi, lecząc własnego kaca, w mordę nie dał, co to, to nie! Tam tylko Państwo się panem Gutkiem zaopiekowało.
Litościwie i czule. Bo ono wcale o panu Gutku nie zapomniało, bo nie było wcale złe, co to, to nie! Ono było dobre, co to, to tak! We wrocławskiej izbie wytrzeźwień, szczególnie!
Ilustrowała: Joanna Titeux/pinezka.pl