Blikujący seks fotograficy Zuzanny
Pokój, sam w sobie, niczym szczególnym by się nie wyróżniał, gdyby nie fakt, że jego ściany szczelnie pokrywały fotografie najróżniejszych formatów, od pocztówkowego począwszy, na plakatowym skończywszy. A wszystkie w przaśnych drewnopodobnych ramkach.
Z sufitu zwisała lampa ni to ekstrawagancko-nowoczesna, ni to po prostu kiczowata. Opuszczone rolety jedynym źródłem światła czyniły telewizor. W fotelu naprzeciw niego tkwił nagi czterdziestoparoletni mężczyzna. W skotłowanej pościeli, dokładnie po przekątnej wersalki, wzrok wbijając w sufit spoczywała kobieta wyglądająca na jego rówieśniczkę. Jej zgięte w kolanach nogi zwisały ku dywanowi, a ugięte w łokciach ręce zastygły, z przedramionami sztywno uniesionymi w górę, jakby chciała ukryć twarz w dłoniach, ale wciąż jeszcze się wahała, czy to uczynić.
Mężczyzna nieco mniej był od kobiety statyczny. Ledwo dostrzegalnie wciskał guziki pilota: Formuła 1, Szkło kontaktowe, siódma woda po Emmanuelle i znów Kubica. Dźwięk w telewizorze był wyłączony, w pokoju panowała głucha cisza. Po podłodze walały się sfatygowana nocna koszula, kłąb zmiętoszonej kołdry, równie zmaltretowana poduszka oraz spłowiałe spodnie pasiastej męskiej piżamy.
Pobierając się w roku 1988, po prostu formalizowali, hucznie zresztą, wieloletni swój związek oparty na głębokim uczuciu, szerokich wspólnych zainteresowaniach, szczerej przyjaźni oraz mnóstwie obopólnej satysfakcji, jaką czerpali spod kołdry.
Zbrojni już potem w obrączki Zuzanna i Zenon, jakby od niechcenia, omijali czyhające na statystycznych polskich małżonków rafy. Znajomi zazdrośnie uważali ich za stadło wręcz wzorcowe: on nie przepijał wypłat i nie podnosił na nią ręki, ona zaś potrafiła przymknąć oczy i usta na nieistotne mężowskie wady, o które inne żony z uporem dardanelskich oślic toczą niekończące się batalie. Ponadto, a raczej przede wszystkim – Zuzanna doskonale antycypowała pojawianie się wszelkich źle wróżących ich małżeństwu wilczych dołów. Gdy tylko zamajaczyły gdzieś na horyzoncie, perfekcyjnie ich materializacji przeciwdziałała.
Właśnie to mając na względzie, wybrała taki a nie inny prezent na potencjalnie groźne czterdzieste urodziny męskiej połowy ich związku. Pierwotnie myślała o uspokajającej hormony wędce, ale zrezygnowała z niej, gdy zorientowała się, iż pośród wyznawców moczenia kija w wodzie nie brakuje kobiet. Również młodych. Zuzanna zdecydowała zatem, że nakłoni męża do uprawiania hobby typu domowo-stacjonarnego, tak na wszelki wypadek. Z tej to właśnie przyczyny czwarty krzyżyk stuknął Zenonowi, gdy czerwony z emocji sterczał przed monitorem nowiutkiego peceta. Odkąd żona prewencyjnie mu go podarowała, o ile tylko nie był przypadkiem w pracy, zapamiętale budował średniowieczne miasta i fortece, werbował i modernizował kuszników oraz ciężką jazdę, nie zapominając o pikinierskich milicjach i artylerii. Na zmianę to wyruszał na krucjaty, to wściekał się, że jakiś marny papieżyna ośmiela się go ekskomunikować za byle co. Odreagowywał natychmiast – niósł pożogę dżihadu w Apeniny i, mrucząc Allah Akbar!, podrzynał gardła tabunom upierdliwych Namiestników Piotrowych. Kiedy Zenon przegrywał, lepiej go było omijać z daleka. Zuzanna wolała już jednak to, niż rozwodową katastrofę wywołaną skorodowaniem męża przez kryzys wieku średniego.
Kataklizmowi jednak nie udało się zapobiec. Wywołały go wszakże nie rozszalałe hormony Zenona, lecz upominek, jakim obdarował żonę w ramach przedklimakteryjnej profilaktyki – na urodziny kupił jej aparat fotograficzny. Żadne tam cudo techniki – standardowego kompaktowego cyfraka made in Korea. Niestety, nie potrafili dostrzec ponurego omenu, zapowiadającego dramatyczny zwrot w ich wspólnym życiu, a przecież już pierwszy ich kontakt z fotografią był złowieszczo pechowy!
Kiedy Zuzanna i Zenon brali ślub, postanowili to uwiecznić. Jak każdy. Mało jednak kto ma kolegę, o którym krąży fama, iż jest półzawodowym fotografem. Quasi-profesjonalista nadciągnął na ślub, a jakże, niczym wielbłąd obwieszony sprzętem. Przed, w trakcie i po ceremonii pełno go było w całym USC. Klękał, kucał, kładł się, stawał na palcach, brutalnie pracował łokciami, niewiele brakło, by wywrócił obciążonego tombakowym łańcuchem mistrza ceremonii. Zgromadzonych oślepiał fleszem, niestrudzenie ustawiał w przeróżne personalne konstelacje. Żądając ustawicznego szczerzenia zębów, w pocie czoła wytrzaskał pełne trzy rolki. Na weselu już się nie udzielał. Dwa kwadranse, jakich potrzebował, żeby z USC dotrzeć do wielkopłytowej kawalerki, w której Zuzanna i Zenon podejmowali weselników wystarczyły, aby sobie tylko znanym sposobem doprowadził się do stanu kompletnego upojenia alkoholowego. Aparat fachowca ułożonego w wannie do snu Zenon wręczył uradowanemu tym faktem szwagrowi, który z entuzjazmem wypstrykał dwa trzydziestosześcioklatkowe filmy.
Zaraz po powrocie z podróży poślubnej do Sobótki nowożeńcy przeżyli szok. Pierwsza z weselnych błon powędrowała do śmietnika, gdyż w aparacie „zawodowca” nawaliła synchronizacja lampy z migawką. Druga doszlusowała do pierwszej, ponieważ szwagier, któremu nieźle już dymiło się z czuba, uparł się, by wypróbować własną maszynę i zapomniał o konieczności zdjęcia osłony z obiektywu wysłużonej Smieny.
Strapieni małżonkowie pocieszali się, że ważniejsze są fotki z Urzędu, a te przecież robił fachowiec. Kiedy jednak listonosz przyniósł im odbitki (ostrożny kolega nie dostarczył ich osobiście) okazało się, że szerokokątny obiektyw w rękach partacza (a jednak!), to idealne narzędzie do klonowania podobizn żab szerokoustnych.
Być może właśnie dlatego, że sami przed sobą wstydzili się własnych ślubnych zdjęć, tak żarliwie pokochali nową cyfrówkę Zuzanny. Nawet Mediewal II poszedł w kąt, tak bardzo Zenonowi spodobało się fotografowanie. Dzięki niemu po długich latach samouwięzienia, nareszcie zaczęli zapędzać się dalej, niż na osiedlowy spacerniak, a samochód przestał wozić ich tylko i wyłącznie do pracy. W weekendy telepał się teraz po dziurawych szosach bliżej im dotąd nieznanego Dolnego Śląska, w tygodniu natomiast podwoził ich do wrocławskich parków, podmiejskich lasów, na obrzeża Starówki. Wreszcie poznawali miasto, w którym żyli już prawie od pół wieku, ale dotąd niejako mimochodem.
***
Obudził go jakże znajomy łoskot – szykując się do pracy, coranne utrapienie Zenona w szpilkach kłusowało po mieszkaniu. Chwilę leżał nie otwierając oczu, aż wreszcie piętro wyżej trzasnęły drzwi wyjściowe.
– Bomba w górę – mruknął.
Na schodach sąsiadka tradycyjnie przeszła do galopu, łomocząc obcasami jeszcze głośniej. Zenon przewrócił się na bok i wtulił twarz w poduszkę, chcąc ponownie zasnąć. Nie udało się. Ktoś boso skradał się przez pokój.
– Zuza? – wymamrotał.
– Śpij, śpij! – padło w odpowiedzi.
– Akurat tam, śpij. Najpierw ta z góry kopytami wali, a teraz ty… Coś się tak zerwała?
Była już na balkonie. Szurała taboretami, stękała, coś mamrotała do siebie. Zenon odrzucił kołdrę i z trudem usiadł przy akompaniamencie strzykających stawów. Kiedy skończył kaszleć i przestało mu się kręcić w głowie, wstał. Na ramiona narzucił szlafrok i chwiejnie postąpił kilka kroków. Oparł się o framugę balkonowych drzwi i, drapiąc się po głowie, tępo przyglądał się żonie.
Wysuwając nogi między pręty balustrady, siedziała na kafelkach, naprzeciw taboretu ozdobionego doniczką z hibiskusem. Jedną ręką gorączkowo zmieniała ustawienia aparatu, w drugiej ściskała buteleczkę po Visine. Teraz była w niej woda, której krople Zuzanna precyzyjnie rozmieszczała na płatkach i listkach. Bez najmniejszego trudu rozpoznał pozującą roślinę – nie dalej jak przedwczoraj ofiarował ją żonie z okazji Dnia Kobiet. Ucieszyła się jak nigdy, co Zenona zaintrygowało. Wtedy nie spytał, teraz zrozumiał: nie wręczył żonie kwitnącego dowodu szacunku i miłości (jak niesłusznie mniemał stojąc w kwiaciarnianej kolejce), lecz modelkę. Kilkanaście godzin później, wczorajszego wieczoru, Zuzanna obdarowała się sama: kurier dostarczył zamówioną w Internecie nakładkę do makrofotografii. Uzbrojony w nią obiektyw Nikona wpijał się teraz w kielich kwiatu, równie żarłocznie, jak koszta nowonabytego akcesorium w portfel Zenona. Nie bez kozery „Redcoon” ceny swe reklamował jako „pikantne”.
– Wiesz, co?
– No? – ziewając, udał zainteresowanie.
– Coś mi tu nic nie wychodzi. Ten badyl jakiś nie taki. Chyba skiknę na działkę.
Zaskoczyła go. Mimo wielu już wspólnie przeżytych lat nadal jej się to udawało. Ostatnio nawet coraz częściej.
– Eee… Co będziesz jechać, lunie zaraz. Patrz na chmury.
– No, właśnie! Obejdzie się bez kroplomierza.
***
Koreańskim cyfrakiem pstrykali wspólnie i naprzemiennie, zrazu nawet więcej Zenon, niż Zuzanna, dopóki nie odwiedził ich przyjaciel ze Szczecina. Szeroko znanego fanatyka kuchni regionalnych powitali na południowych kresach Ziem Odzyskanych przesiedloną tu po wojnie babką kartoflaną. Szczecinianin z apetytem spałaszował trzy przydzielone mu kawałki, a nie pogardził też porcją zbojkotowaną przez starszą córkę gospodarzy, która smażonego boczku nienawidziła. Jako że między kęsami Zuzanna raczyła przyjaciela swoimi fotografiami, ten – łakomie się oblizując – pochwalił dzieła gospodyni, maestrię zdjęć przyrównując do smakowych walorów babki. Z pełnymi ustami wymamlał niby to bezinteresownie:
– Zuza, ja już nie wiem, czy z ciebie lepszy fotograf, czy kuchmistrzyni!
Żarłoczny szczecinianin miał się za sprytnego i liczył, że w rewanżu Zuzanna wynagrodzi go kolejnym, już ostatnim na półmisku, kawałkiem. Tak z wdzięczności. Jako podwójnie pochwalona. Strzał padł jednak obok tarczy.
– Jak na faceta, radzę sobie w kuchni całkiem, całkiem – wycedził prawdziwy autor babki i porwał z półmiska pointę powitalnej kolacji. Zjadł ją z apetytem, w równym stopniu delektując się potrawą i klęską łakomego przyjaciela.
Zwycięstwo Zenona okazało się jednak pyrrusowe: komplement kulinarny Zuzanna puściła mimo uszu, ale w to, że ma wybitne kufotograficzne uzdolnienia – uwierzyła w mig. I tak się zaczęło. Niepostrzeżenie wzorcowa do tej pory małżeńska para wyewoluowała w trójkąt. Tym trzecim (ściślej rzecz biorąc – drugim) stał się aparat fotograficzny.
Zuzanna zrezygnowała z uprawiania sztuki ku uciesze domowej li tylko gawiedzi: czuła się par excelence artystką i jako taka łaknęła oklasków. Najpierw zagnieździła się na amatorskim, potem na quasi–profesjonalnym vortalu fotograficznym i szerokim frontem poczęła Zenona zdradzać z tłumem maniaków płci trzeciej. Trzeciej, gdyż dwubiegunowa klasyfikacja płci osobników, którym w najlepszym razie pieprzyć się mógł balans bieli, ewentualnie głębia ostrości – nie miała najmniejszego sensu. Tradycyjnie pojmowana płciowość nie posiadała i posiadać przecież nie mogła realnej wartości dla nowych znajomych Zuzanny, gdyż żywoty swe nie tyle wiedli, co im się one lepiej lub gorzej kadrowały.
Nowo nabytej manii żona Zenona uległa z przyjemnością i absolutnie bez walki, całą sobą oddając się fotografowaniu. Dzień począł się jej składać już nie tyle z godzin, co ujęć. Pory dnia i nocy ustąpiły pola typom oświetlenia, a rozmowy z mężem zamieniła na trzaski migawki oraz vortalowe tokowania pod zdjęciami. Co gorsza: dawne „nie mam w co się ubrać” rychło przeistoczyło się w „a co ja mogę zdziałać takim dziadowskim aparatem?” Już w okolicach piętnastego każdego miesiąca poczęli przestawiać się na makaron z białym serem, w najlepszym wypadku na gryczaną chrzczoną sosem z torebki, gdyż na czoło domowej listy wydatków awansowały fotograficzne torby, obiektywy, lampy błyskowe, statywy.
Właśnie na finansowo udeptanej ziemi doszło do karczemnej awantury, pierwszej w dziejach ich małżeństwa. Zenon eksplodował, kiedy żona w tajemnicy kupiła sobie cyfrową lustrzankę. Za trzy tysiące! Kolejna burda wybuchła miesiąc później, gdy w drzwiach stanął młodzian w uniformie DHL z teleobiektywem w ręce. To właśnie wtedy po raz pierwszy w życiu Zenon uderzył kobietę. Zdołał się opanować choć na tyle, że poprzestał na zapamiętanej z podstawówki „blaszce w czółko”. Nasiąknięte łzami poczucia winy przeprosiny Zuzanna przyjęła dopiero wówczas, gdy mąż dołączył do nich szerokokątną „szesnastkę”.
***
Trzasnęły drzwi. W przedpokoju zatupotały kroki.
– Już?
– Gówno! Gówno! Gówno! – padło w odpowiedzi.
Ostatnio tylko sarkazm dawał Zenonowi namiastkę życiowej satysfakcji. Robił więc wszystko, by nie tracić żadnej ku temu okazji:
– Czyżbyś, kochanie, w coś wdepnęła?
– Nie! Nic nie sfociłam, cholera jasna.
– Ooo! – zmartwił się nieszczerze. – A cóż się stało takiego?
– Aaa… Nie dość, że nie popadało, to jeszcze pieprzona bateria mi się rozładowała. Przy dwunastej focie! – pożaliła się Zuzanna, pośpiesznie podłączając ładowarkę do kontaktu.
Nie zareagował na żonine żale – łzy, jakie pokazały mu się w oczach były kuchennej proweniencji – ocierając słone strużki z policzków, kroił cebulę do wątróbki.
Zuzanna podeszła do męża i przytuliła się. Poczuł jej ciepło na swoich plecach, potem delikatny pocałunek na karku. Po raz drugi tego dnia udało się jej go zaskoczyć.
– Kocham cię, Zeniu – szepnęła.
Już nie był zaskoczony. Po prostu osłupiał. Ostrożnie odłożył nóż i cuchnącymi cebulą palcami dotknął jej dłoni.
– Dużo ci jeszcze roboty z obiadkiem zostało? – spytała, a jemu aż ciarki przeszły po plecach. Córki wracały ze szkoły dopiero za kilka godzin.
– Z kwadransik jeszcze. Ale mogę – wykrztusił – mogę przerwać już teraz.
W myślach już rozpinał spodnie.
– Dziewczyny sobie odgrzeją…
Palcami wyobraźni szarpał się z jej bluzką.
– W mikrofali odgrzeją… – resztką woli zmusił się do zgaszenia gazu pod patelnią, a w myślach zerwał z Zuzanny biustonosz. – A tymczasem my sobie…
– … tymczasem my sobie skoczymy na działeczkę – pisnęła Zuzanna.
– Co proszę?! – zesztywniał. – A po jaką cholerę?!
– Na godzinkę tylko!
– Oszalałaś?!
– No, nie bądź taki, kotuś. Muszę te kropelki. Przecież wiesz… Wernisaż za dwa tygodnie, a z deszczu dzisiaj nici, więc sobie pomyślałam, że…
– Że niby co? – wysyczał.
– Że z konewki. Z konewki zrosiłbyś mi róże. Zrosisz, prawda?
Nie był w stanie wyksztusić ani słowa.
– No, raz, dwa. Czasu nie ma! – znów się przytuliła. – Kocham cię, kocham, kocham!
– Jasne, jasne – warknął.
***
Twierdzenie, że lawinowa eskalacja fotograficznej pasji Zuzanny wyeliminowała z ich życia wszelkie elementy normalności byłoby nadużyciem. Ilekroć bowiem zabrudziła matrycę aparatu paprochami i oddawała go do czyszczenia, wszystko wracało w przedfotograficzne koleiny. Czy działoby się tak, gdyby stać ich było na jeszcze ze dwie lustrzanki, dzięki którym nie musiałaby w plenerze zmieniać obiektywów? Zenon miał co do tego poważne wątpliwości, gdyż kiedy tylko czyściusieńka matryca powracała w spragnione ręce Zuzanny, ta znów bez reszty zespalała się z aparatem. Obserwował to w niemej złości, w duchu wymyślając jej od pół–bab, pół–lustrzanek.
Przepoczwarzenie się Zuzanny w fotocentaurzycę zasadniczo zmieniło Zenonowi rozkład dnia, a to z tej przyczyny, że i samo fotografowanie, i obróbka zdjęć oraz pielęgnowanie ich internetowego bytu zajmowały artystce mnóstwo czasu. Siłą rzeczy mąż przejął ster rodzinnego okrętu wypuszczony z przyssanych do aparatu i klawiatury rąk żony. Tak oto dobiegła kresu era fotograficznie przypalanych ziemniaków, vortalowo rozgotowywanych klusek i photoshopowo wykipianych zup. Zaraz po spacerze z psem, przecierając zaspane oczy, Zenon szykował córkom kanapki do szkoły. W tym czasie ledwo przebudzona Zuzanna sprawdzała, czy ktoś w nocy skomentował jej zdjęcia wrzucone na vortal poprzedniego wieczora. Oddając się temu zajęciu, posilała się śniadaniem serwowanym jej przez męża, który raczył ją nim nie chcąc, by popadła w anoreksję. Sam przegryzał coś w biegu, szykując się do rajdu po sklepach. Na zakupy wyruszał w ramach finansowej prewencji – osobiście i solo kłusując pośród dyskontowych regałów nie ryzykował, że żona wyskoczy po chleb, a wróci z nowym filtrem polaryzacyjnym, lub kolejną z talii kart pamięci.
Babka kartoflana i owszem, ale prawie żadnych akceptowalnych walorów smakowych nie posiadały zenonowe twarde jak podeszwy naleśniki, ani też improwizowane zapiekanki czy zupy preparowane z torebek wietnamskich erzatzów. Na szczęście Zenon z czasem nauczył się od Makłowicza bigosu, łazanek i wątróbki. Z obiadami musiał się śpieszyć, gdyż coraz bardziej tracąc kontakt z mało fotogeniczną rzeczywistością, prócz kuchennej sfery rodzinnego pożycia Zuzanna wycofała się i z innych. Dla świętego spokoju parający się dotąd prasowaniem podczas igrzysk olimpijskich oraz wszelakich mistrzostw Europy i świata, teraz Zenon począł udzielać się z żelazkiem w dłoni również wówczas, gdy nikt niczego nie transmitował. Na szczęście zdopingowane brakiem czystych ciuchów córki wyręczały go w praniu. Podobnie w przygotowywaniu kolacyjek, co było podwójnie cenne, jako że wieczorami Zenon słaniał się już ze zmęczenia, a na Zuzannę liczyć przecież nie mogli – pora wieczornego posiłku nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności przypadała bowiem na czas, gdy nadodrzańskie zachody słońca aż prosiły się o uwiecznianie.
***
Deszczową chmurę imitował od prawie godziny i bolały go już ręce. Ciężką konewkę przekładał z jednej do drugiej.
– Zenek! Jak ty mi rosisz?!
– Jak to, jak?
– No, jak?
– Co tobie? Normalnie roszę.
– O, Boże… Lejże jak człowiek. Delikatnie. Jakby to mżaweczka była.
– Czy ja twoim zdaniem wyglądam na mżaweczkową chmurkę? – ponuro spytał Zenon. – Bardziej się czuję jak burzowa. O, właśnie! Z przyjemnością przypier… walnąłbym jakimś piorunem. Ciekawe, w kogo bym trafił, co?
Nie odrywając się do aparatu, Zuzanna zdobyła się na cierpką uwagę:
– Wiesz? Zmieniłeś się… Kiedyś nie byłeś chamski. Przed ślubem.
Zenon poczerwieniał. Sapnął, jak dobrze wytrenowany dyskobol zakręcił się w miejscu i szerokim łukiem posłał konewkę na działkę sąsiada. Trafił. Brudna altanowa szyba pękła i z brzękiem rozsypała się po betonowej ścieżce.
– A nie mówiłam? Z tobą jest bardzo niedobrze! – Zuzanna była wyraźnie urażona. – Nie potrafisz się opanować, twoja broszka. Tylko czemu ja mam za to płacić? Za darmo szyb w tym kraju jeszcze nie rozdają.
Wstała z karimaty. Aparat włożyła do torby, złożyła statywik i wepchnęła go do kieszeni kamizelki. Na zakłopotanego Zenona, który usiłował wydostać konewkę z altanki sąsiada, ani nie spojrzała. Dopiero gasząc papierosa w beczce z deszczówką spytała:
– Już? Dasz radę prowadzić? Skoczylibyśmy na Złotniki. Tam jest piękny mech.
***
Zenon zbyt późno dostrzegł, że z partnera stał się kulisem, ex definitione traktowanym czysto utylitarnie. Kiedy już się zorientował, by cokolwiek naprawić, czy choćby nieco odremontować – było zdecydowanie zbyt późno. Ale białej flagi nie wywieszał, nie! Walczył! Co jakiś czas szarpał wędziskiem i potrząsał jukami, przechodząc do kroków stanowczych, aczkolwiek frustrująco nieskutecznych.
Rozpoczęty pewnego ranka strajk okupacyjny w kuchni skończył się już w porze kolacji, kiedy to Zenon poddał się ubłagany przez zgłodniałe córki-łamistrajki. Parę tygodni później spróbował strajku włoskiego: nocną koszulę Zuzanny prasował przez ponad godzinę, ale kiedy stwierdził, że nawet nie zauważyła jego oryginalnego w formie protestu – skapitulował. Przyszło mu to tym łatwiej, że zasnął nad deską i oparzył się żelazkiem.
Targany rozpaczą, znużony bezskuteczną, w pojedynkę toczoną walką, postawił na sojusz z córkami. Obserwując, jak potencjalne aliantki cierpiały katusze, ilekroć matka je portretowała, zmuszając do przebieranek i wdziewania na twarze wykoncypowanych przez siebie grymasów – Zenon liczył na wiele. Paskudnie się jednak przeliczył – dla dziewcząt cenniejsze okazało się to, że fotomamusia nie ma głowy, by się czepiać o cokolwiek, a przytłoczonemu domowymi obowiązkami tatusiowi brakuje na to i czasu, i sił. Wyrodne córki zgodnie odmówiły współpracy.
Seryjnie ponoszone klęski doprowadziły Zenona do konkluzji, iż wojna jest przegrana. Zrywał się jeszcze do walki, ale już tylko atawistycznie i coraz rzadziej. Każda kolejna porażka minimalizowała chęć staczania bitew kolejnych. Coraz bardziej zamykał się w skorupie niemocy, poczucia klęski oraz braku nadziei. Z jednej strony nie spodziewał się już po żonie niczego dobrego, z drugiej jednak niezmiennie ją kochał i marzył, by jeszcze kiedyś do niego wróciła, by sobie o nim przypomniała. I doczekał się.
Pewnego dnia wyciągnęła do niego rękę: wystąpiła z propozycją, aby na jesiennym łonie pobliskiego Lasu Rędzińskiego pozował jej do serii aktów. Starając się ukryć wzruszenie, poprosił o kilka miesięcy zwłoki. Jako reumatyk bał się listopadowych temperatur, chciał też – o czym poinformował żonę, rumieniąc się ze wstydu – zrzucić paręnaście zbędnych kilogramów. Zuzanna brutalnie odarła męża ze złudzeń:
– Czyś ty z byka spadł? Żadnego mi odchudzania. O piękno brzydoty, kotuś, chodzi. Sesję trzasnę taką, jak Kozyra tym Madziarkom na basenie. Kąprenewu?