Kryształowe szklaneczki stuknęły o siebie cicho i delikatnie. Wera i Frank siedzieli na podłodze pustego pokoju o białych ścianach i tylko jednym, małym oknie. Pomieszczenie nie było duże, choć wystarczającej wielkości, by pustka, jaka je wypełniała, mogła przyprawić o dreszcze – zwłaszcza teraz: w półmroku późnego zimowego wieczoru, w świetle dwóch krzywych świeczek i latarni zza okna. Śnieg padał przez cały dzień, zdążył już całkowicie zasypać parapet, a w szerszej perspektywie także wszystkie ulice i chodniki Wiednia. Nie można chyba wyobrazić sobie ładniejszej scenerii dla wieczoru we dwoje nad szklaneczką martini z cytryną, nawet jeśli grzejniki w mieszkaniu nie grzeją prawie wcale i trzeba okrywać grubym pledem półnagie ramiona w satynowej bluzce.

– Frank, opowiedz mi coś jeszcze – poprosiła kobieta z uśmiechem.

Frank bardzo lubił opowiadać, teraz jednak alkohol w jego głowie szumiał już tak głośno, że trudno było mu zebrać myśli. Na chwilę w pokoju zapadła zupełna cisza, którą przerywał tylko od czasu do czasu dźwięk silnika samochodu za oknem. W śnieżycę niewielu ludzi miało ochotę błądzić autami po ulicach, jednak desperaci też się zdarzali. Reflektory zaglądały czasem do wnętrza mieszkania, rozświetlając pomieszczenie jakby nagłym wschodem słońca, który jednak bardzo szybko zmieniał się w zachód i znikał całkowicie, pozostawiając po sobie nocny półmrok.

– Na pustyni szalała burza – podjął niespodziewanie mężczyzna. – Straszna, piaskowa burza. Wokoło tylko wirujący pył i świst wiatru. Nic nie było widać poza tym pyłem, przez który przebijało się jedynie potworne wycie… W jednej chwili świat zwyczajnie przestał istnieć, wszystko stało się nieważne. W takiej burzy dopiero można nabrać pokory wobec świata i swojego życia… Zawierucha trwała niecałą godzinę, potem powrócił spokój. Chmury rozpełzły się, a uwolnione z nich słońce od nowa niemiłosiernie paliło piach. Nie było już wiatru i jego jęków – była cisza. Zupełny bezruch. Powietrze od nowa falowało i drgało od gorąca, słońce majaczyło na niebie. Typowa pustynna cisza.
– Przecież ty się w ogóle nie znasz na pustyniach, Frank – wtrąciła Wera z pobłażliwym uśmiechem.
– Nieważne – odpowiedział mężczyzna i kontynuował. – Na horyzoncie zamajaczyły trzy postacie. Dwóch mężczyzn na wielbłądach, z głowami szczelnie owiniętymi w białe chusty i jeden konno – jego arafatka zsunęła się i powiewała za nim niczym chorągiew, gdy pędził galopem w dół po wielkiej, piaszczystej wydmie. Czarne, kędzierzawe włosy mężczyzny były skołtunione i sztywne od potu i piachu. Twarz miał gładko ogoloną, młodą i bardzo przystojną, a wzrok jakby szaleńczy, skrywający tajemnicę. Z trudem utrzymywał tempo narzucone przez wielbłądy, ale nie zamierzał zostać w tyle. Pędzili we trzech jakby ich diabeł gonił, albo jeszcze co gorszego.

   Temperatura piasku powoli zaczynała przypominać rozżarzoną blachę, powietrze falowało coraz bardziej intensywnie. Młody Beduin już sam nie wiedział, czy to, co ma przed oczami to rzeczywiście znajoma wioska, czy tylko zwodnicza fatamorgana. Intuicyjnie pogonił wierzchowca i przez moment nawet wyprzedził w szaleńczym biegu swoich towarzyszy, ale naprawdę uwierzył własnym zmysłom dopiero, gdy zaczerpnął w dłonie zimnej studziennej wody i opłukał w niej rozognioną, zmęczoną twarz.
Do końca dnia pozostało jeszcze kilka godzin, gdy wspólnie zasiadali do posiłku. W największej jurcie samego Szejka ugoszczono ich pachnącym baranim mięsem w pikantnych przyprawach i winem. Usługiwały im najpiękniejsze żony gospodarza w kolorowych strojach, z zasłoniętymi twarzami.

Frank przerwał opowieść, by napić się martini. Wera zmieniła pozycję – położyła się teraz na brzuchu, głowę wsparłszy na dłoniach, i wpatrywała się w przyjaciela z uśmiechem. W jej oczach była z jednej strony natrętna ciekawość wzbudzona opowieścią, a z drugiej – niekontrolowana figlarność spowodowana wypitym alkoholem. Bez słowa podsunęła mężczyźnie swoją szklaneczkę, wciąż jeszcze pełną w jednej trzeciej. Frank napełnił ją i dorzucił świeży plasterek cytryny, po czym podjął opowieść:

– W nocy zorganizowano w wiosce zabawę. Rozpalono ogniska, przy których tańczono wśród dźwięków prawdziwych nomadzkich dudów z błony pęcherza i drewnianych piszczałek.
– Skąd ty niby wiesz jak wyglądają „prawdziwe nomadzkie dudy”? – przerwała mu Wera, po czym upiła łyk Martini.
– Przecież to nieważne, proszę cię – odpowiedział spokojnie mężczyzna. – Bawili się do białego rana. Pili oczywiście bez żadnych ograniczeń, dla Szejka byłoby ujmą, gdyby dla któregoś z gości zabrakło wina, czy jedzenia.
Trzej Beduini korzystali z gościny ile sił. Teraz, gdy już zdjęli arafatki, widać było, że są braćmi. Te same kędzierzawe, czarne włosy i te same zadumane piwne oczy, głęboko osadzone pod groźnymi, ciemnymi brwiami. Widoczna też była różnica wieku – twarze dwóch starszych naznaczone były nie tylko zmarszczkami w kącikach oczu, ale i zbladłymi  już bliznami na policzkach i szyjach. Na palcu najstarszego połyskiwał wielki złoty sygnet. Trzeci, chłopak (na oko nie mógł mieć więcej niż dziewiętnaście lat), ubrany był ubożej niż jego bracia i wyglądał na mniej pewnego siebie (czy może po prostu bardziej pokornego, zamyślonego?) – jakby zamkniętego w świecie swoich własnych myśli. Nie odzywał się do nikogo, siedział tylko w ciemniejszym zakątku jurty i palił fajkę, utkwiwszy wzrok gdzieś w dali.
Im krótszy czas dzielił ucztujących od wschodu słońca, tym ogólna atmosfera stawała się bardziej senna i spokojna. Muzyka nie cichła co prawda, ale gwar rozmów i śmiechy stopniowo zamierały, goście staczali się powoli na posłania, upojeni alkoholem.
– To tak jak ja – zachichotała Wera, układając twarz na dłoniach i przymykając oczy.  – Ale słucham cię, Frank, słucham.
Frank kontynuował, nie zwracając na nią uwagi:
– Dwaj starsi Beduini, nie mając już siły na poważne dyskursy o hodowli wielbłądów i owiec, dyplomatycznie zmieniali tematy na lżejsze i przyjemniejsze. Rozmowa zeszła w końcu na kobiety i poezję. W tym momencie zabrał głos także najmłodszy uczestnik zabawy. Wspomniał cicho poetycką legendę o zatraconych w sobie kochankach, a reszta rozmówców szybko podjęła wątek. Atmosfera rozluźniła się zupełnie. Pokpiwano ze wspomnianej opowieści i z poetów w ogóle, wyśmiewano ich ciągoty do platonicznej i ślepej miłości, żartowano bez końca i śmiano się głośno, nieomal budząc uśpionych towarzyszy. Najwięcej drwiono z samego Madżnuna – bohatera legendarnej poetyckiej historii – opętanego przez dżinny kochanka pięknej, lecz zbyt dla niego bogatej Lajli. Bohater w rozpaczy opuścił rodzinną wioskę i odtąd błąkał się bez rozumu po pustyni, w poszukiwaniu śladow ukochanej. Młody, zamyślony Beduin w milczeniu przysłuchiwał się rozmowom, przygryzając lekko koniec swojej drewnianej fajki. W jego milczeniu było coś nie do końca naturalnego.
W pewnym momencie, na znak, że zupełnie nie identyfikuje się z szalonym kochankiem, jeden z gości ostentacyjnie złapał krzątającą się przy nim kobietę, przewrócił na siebie i pocałował mocno, po czym wypuścił z rąk z głośnym śmiechem. Dziewczyna uciekła z jurty przestraszona, a najmłodszy z trzech braci patrzył za nią zamglonym wzrokiem, z jakimś takim spokojem i obojętnością, że kto by mu się przyjrzał w tym momencie wzdrygnąłby się na pewno i szybko odwrócił wzrok.
Rozmowa toczyła się jeszcze w tym tonie przez jakiś czas, po czym niespodziewanie głos zabrał najmłodszy uczestnik zabawy, mówiąc: „Panowie wybaczą, opuszczę panów teraz”. Bracia spojrzeli na niego zaskoczeni, ale nikt nic nie powiedział. Wpatrywali się tylko w jego twarz z takim wyczekiwaniem, że musiał coś dodać w ramach wytłumaczenia: „Ja jestem właśnie Madżnun, panowie i muszę was teraz opuścić”. Po czym nabił fajkę, zapalił i spróbował opuścić jurtę, krocząc ostrożnie nad śpiącymi na posłaniach ludźmi. Drogę zagrodził mu wielki zakrzywiony miecz najstarszego brata. Twarz mężczyzny była surowa i rozgniewana, ale krył się w niej również pewien niepokój i troska. Młody chłopak spokojnie odsunął ostrze ze swojej drogi i wyszedł na zewnątrz.

   Frank mówił coraz wolniej aż wreszcie przerwał opowieść, kiedy zorientował się, że Wera zasnęła. Trwał w ciszy przez chwilę, spoglądając za okno w światło latarni. Śnieg nie przestawał prószyć, wydawało się, że już nigdy nie przestanie. Frank wyobrażał sobie zaspy śniegu na chodnikach i ulicach, samochody w nich uwięzione i ludzi miotających się przy autach, krzyczących i klnących na swój los. To już trzecia noc z rzędu, kiedy nieprzerwanie padał śnieg i Frank miał go w tej chwili serdecznie dość
Spojrzał na bezwładną, uśpioną twarz przyjaciółki. Powieki miała lekko przymknięte, a usta rozchylone. Na jej policzek spływał niewielki kosmyk kasztanowych włosów. Frank czuł się trochę rozczarowany jej reakcją, ale wiedział, że nie należy wyciągać pochopnych wniosków – w końcu nie był to pierwszy raz, kiedy Wera usnęła w trakcie jego opowieści, a wcześniejsze nie były wcale lepsze od tej, którą teraz wymyślił. Przynajmniej tak mu się wydawało.

   Siedział jeszcze przez chwilę w bezruchu, aż w końcu postanowił dolać sobie martini i wypić jednym haustem. Pomyślał, że lepiej będzie jeśli też się upije i będą spać oboje aż do rana (do którego notabene nie było wcale tak daleko). Podniósł butelkę nieco zbyt pewnie i przechylił ją, uderzając o ściankę szklaneczki. Brzęk obudził Werę – podniosła się jednym ruchem, siadając na kolanach, a  Frank uśmiechnął się, wypijając martini – jak postanowił – jednym haustem.

– Jezu, usnęłam? – spytała kobieta zaspanym głosem. Frank pokiwał głową.
– O Jeeezuuu, przepraszam cię, Frank! O czym mówiłeś?
– Nieważne, dokończę kiedy indziej, idźmy spać, już trzecia… – odpowiedział wymijająco.
– Nie! – zaprotestowała. – Chcę usłyszeć zakończenie. Słuchaj, nie powtarzaj już tego co mówiłeś, chcę usłyszeć zakończenie.
Frank zastanawiał się przez chwilę. Nie był właściwie pewien, w którym momencie przyjaciółka straciła kontakt z rzeczywistością i ile z opowieści zdążyła usłyszeć. Nie był pewien, czy kontynuowanie jej ma jakikolwiek sens, ale ostatecznie machnął na to ręką. Chce zakończenia, niech ma zakończenie! Podjął wątek, jakby wcale nie przerywał:
– Zachowanie młodego Beduina wydało się braciom dziwne, a wręcz obraźliwe. Wyszli za nim na zewnątrz i ponownie zagrodzili mu drogę. Chłopak stał przed braćmi spokojny, bez strachu, a nawet obojętny. Przez długą chwilę nic nie mówili, tylko mierzyli się wzrokiem, aż wreszcie najmłodszy uśmiechnął się i powtórzył swoje słowa: „Ja jestem właśnie Madżnun, bracia. Bywajcie”, po czym odwrócił się, dosiadł wierzchowca i popędził przed siebie galopem. Jechał w kierunku słońca, które właśnie wschodziło nad wydmy. Szukał Lajli.

W pokoju zapadła zupełna cisza. Jedna ze świeczek stopiła się i zgasła już jakiś czas temu, druga jeszcze tliła się, ale niedługo również miała się wypalić. Nie miało to zresztą większego znaczenia, bo wschodziło już słońce – jeszcze blade i nieśmiałe, ale niedługo miało się zrobić zupełnie jasno. Ostatnia z trzech butelek martini była już pusta, podobnie jak obie kryształowe szklaneczki – na dnie zostały tylko niezbyt estetyczne, zbrązowiałe plasterki cytryny.
– Koniec? – zapytała Wera niepewnie.
– Koniec – upewnił ją Frank.
– Hmm… – powiedziała kobieta po krótkiej przerwie – Kto to jest Lajla?
– To nieważne, Wera. – Frank sięgnął do kieszeni po papierosa; zapalił go.
– Dlaczego zawsze twierdzisz, że wszystko jest nieważne? – zapytała lekko poirytowana. – To denerwujące.
Frank wzruszył ramionami i zaciągnął się papierosem. Wera wyciągnęła rękę, by ją również poczęstował. Palili razem przez chwilę w ciszy, po czym kobieta odezwała się na powrót łagodnie i spokojnie:
– Dlaczego zacząłeś od burzy?
– Tak się zaczęła opowieść – odpowiedział Frank obojętnie.
– Ale dlaczego od burzy?
– Wera, kochanie, proszę…

Nic więcej nie powiedziała, choć w jej twarzy widać było pewien niepokój. W zamyśleniu zapatrzyła się w gołą białą ścianę za plecami przyjaciela, jakby widziała w niej coś bardzo interesującego. Wodziła wzrokiem w różne strony, jakby oglądając kolorową tapetę, zdjęcia w antyramkach, obrazy lub wyświetlany film. Przygryzła lekko dolną wargę i zmrużyła oczy. W pokoju na kolejnych kilka minut zapadła całkowita cisza. Przerwał ją nagły, niezbyt głośny okrzyk Wery – papieros wypalił się aż do filtra i sparzył jej palec. Frank zaśmiał się krótko z nieuwagi przyjaciółki, gasząc swojego papierosa na podłodze.
– Pomaluj ten pokój na kolor piasku – odezwała się nagle kobieta. – Ale wiesz, nie na żółto jak ten zasikany piach w piaskownicy dla dzieci – na pomarańczowy, na kolor Sahary – przerwała na chwilę i spojrzała przyjacielowi w oczy. – Będziesz miał tu pustynię, jak u twojego Beduina.


Ilustrowała: Joanna Titeux/pinezka.pl