Bajka o kochającym ojcu
Zbigniew był wrażliwym dzieckiem, ale jego ojcu nie bardzo to się podobało, postanowił więc wychować syna na prawdziwego mężczyznę.
Mój wujek powiada: „prawdziwy mężczyzna nie czuli się i nie pieści”. Tak więc Zbigniew szybko poczuł ciężką rękę ojca, który całą wrażliwość (mięczakowatość według niego) syna postanowił przelać w muzykę: „będziesz grał”, a resztę stępić za pomocą wszystkich dostępnych mu metod.
Ćwiczył więc Zbysiu całymi godzinami na pianinie, z całego serca tego nienawidząc – wiedział jednak, że z ojcem nie ma żadnych dyskusji. Poza tym nie wolno mu było płakać, śmiać się zbyt wiele, pieścić z ciotkami ( „żadnych całusów – starczy ręka na przywitanie”, włazić im na kolana itp.). W końcu zaczął się bawić tym czym nie powinien, nabojami na przykład, na co ojciec patrzył przez palce, bo przecież zabawa w wojnę to męska rzecz.
Skutek był – jakiś nabój zrobił buuuum i urwał dwa palce. Zbigniew już nie mógł grać – był szczęśliwy. Poszedł później na architekturę, by w końcu zająć się tym czym lubił – fotografią, później malowaniem. Wyrósł oczywiście na „prawdziwego ” mężczyznę – czułość i pieszczota – tak – ale tylko dla żony, tylko sam na sam, tylko w związku z seksem.
Ożenił się z Zosią, dziewczyną piękną i bardzo zakompleksioną. Jej niska samoocena wyszła w czasie ciąży – przez całe miesiące była jednym wielkim strachem. Bała się potwornie, że urodzi dziecko niedorozwinięte – nie wierzyła, że ONA może mieć normalne, przeżyła to tak mocno, że na drugie już się nie zdecydowali… Urodził się Marek. Jak sam mówił, dzieciństwo miał bajeczne – mieszkał w dużym domu z ogrodem, razem z rodzicami i dwiema babciami, które nie znosiły się nawzajem, ale Marka rozpieszczały zgodnie. Mały Marek często próbował wdrapywać się na kolana ojca. Zbigniew, który nie cierpiał pieszczot ,przeżywał wtedy horror… przerażony sztywniał i pyszczył do pań w domu: „zabierzcie to dziecko, nie mogę pracować”. Ponieważ sam jeden utrzymywał rodzinę (żadna z trzech pań nie pracowała), jego życzenie było gorliwie spełniane, mimo, że Marek darł się wniebogłosy. W końcu jednak nauczył się nie pieścić z ojcem…
Zbysiu oczywiście kochał syna bardzo i postanowił wychować syna inaczej niż jego wychowywano. Pomijając pieszczoty, pozwalał mu prawie na wszystko, starał się spełniać jego życzenia, nie niszczyć jego wrażliwości, nie zmuszać do niczego. Marek nigdy w domu nie miał żadnych obowiązków – kiedyś matka kazała mu wynieść śmieci, powiedział – ojciec wyniesie – i ojciec grzecznie wyniósł. Zaczęło jednak dziać się coś dziwnego. Gdy mówił, że będzie pracować pod ziemią, to jeszcze wszystkich bawiło, ale gdy zaczął przesiadywać całymi godzinami w altance w ogrodzie lub innych ciemnych kątach, Zbysiu się zaniepokoił, niestety za mało, by pójść z dzieckiem do lekarza. Później Marek zaczął się robić agresywny, wybuchy furii były coraz większe i częstsze. Zbigniew po raz pierwszy skontaktował się z lekarzem, trafił nieciekawie – lekarz powiedział, co jest grane, ale nawet nie uważał za stosowne porozmawiać z dzieckiem. Właśnie wtedy ojciec dowiedział się, że popełnił błąd. Zaczął czytać na te tematy (tak w skrócie: ojciec to pierwszy obiekt społeczny dla dziecka, warunek samoakceptacji, brak której prowadzi do zaburzeń tożsamości seksualnej, braku akceptacji własnej płciowości, co może powodować różne dewiacje seksualne. Brak samoakceptacji, przy jednoczesnej dużej wrażliwości, skutkuje również skłonnościami do depresji, autoagresji, w skrajnych przypadkach do stanów presuicydalnych, których skutkiem może być samobójstwo). Zbigniew się przeraził, nie był w stanie zmusić się do pieszczoty, dotyku, więc zaczął rozpieszczać Marka jeszcze bardziej na inne sposoby. I tak Marek stał się królem, władcą absolutnym, któremu nikt w domu nie śmiał się sprzeciwić. Gorzej było z rówieśnikami, wśród nich też długo był królem, miał czar, wdzięk, urok, któremu trudno było się oprzeć i niesamowitą wyobraźnię, wyczarowywał zabawy, które rzucały na kolana jego rówieśników i szokowały rodziców. Jednak towarzysze zabaw dorastali, a warunek pięknej zabawy z Markiem był jeden: żadnych sprzeciwów – wszystko musi być wedle woli Marka. Wykruszali się więc jeden po drugim…
Gdy pierwszy raz Marek wypił całą butelkę lekarstwa, Zbigniew już wiedział, że nie dał synowi rzeczy najważniejszej: nie nauczył go kochać samego siebie. Wtedy właśnie na jego żołądku, sercu zacisnęła się pięść, pięść potwornego strachu o ukochane dziecko, pięść potwornej winy… to przeze mnie… przelewał to wszystko na płótno. Dziwili się jego bliscy: taki spokojny, pogodny człowiek i takie straszne obrazy, skąd mu się to bierze??? Tymczasem król dorastał, tyranizował wszystkich coraz bardziej, dawał rodzinie wspaniałe lekcje kompromisów, szli na te kompromisy, kochali go bardzo, ale atmosfera robiła się coraz bardziej napięta…. Marek żąda mieszkania. Ojciec się nie zgadza…. Ale Marek już miał okazję rozmawiać z lekarzem, dużo czytał, już wie, że jego ojciec jest winny… W dzikiej awanturze jaka wybucha, tłumaczy więc ojcu, że woli się wyprowadzić, zanim kochany tatuś zniszczy go do końca (w rzeczywistości powiedział to okrutniej, ale wolę milczeć na ten temat). Dopina swego i wyprowadza się. Od tej pory wiele prób samobójczych… Nie ma zwyczaju zwierzać się rodzicom, więc Zbigniew obserwuje każdy gest, spojrzenie, słowo, codziennie budzi się z pytaniem: czy dziś to zrobi, i zaraz kąsające sumienie: gdybym go nie zrzucał z tych kolan, gdybym umiał przytulić, pocałować, gdybym mógł cofnąć czas? Marek tymczasem szuka, szuka miłości bezkompromisowej, wygląda to tak, że poświęca dziewczynie cały wolny czas, wszystkie posiadane pieniądze, a wymaga jednego: kochaj mnie jakim jestem – z czasem dziewczyna zaczyna rozumieć, że te słowa znaczą co innego: poza pracą (szkołą) masz być niewolnicą absolutnie posłuszną – odchodzi…
Marek zaczyna marzyć by żyć 100 lat wcześniej, wtedy było tak jak być powinno – panna nie miała nic do gadania, miała być posłuszna najpierw ojcu, potem mężowi; być kobietą znaczyło być uległą, sprzeciw skutkował potwornym skandalem, wyklęciem przez rodzinę, zamknięciem w klasztorze lub domu wariatów. Taaaaak, wtedy było pięknie, cierpi Marek bardzo – czemu ja urodziłem się tak późno? Gdy poznaje Baśkę, jest już mądrzejszy, dojrzalszy, wie jedno – nie da się z nim współżyć na co dzień, więc muszą mieszkać osobno. Zakochuje się bardzo, stara się opanować swój despotyzm. Baśka nie musi słuchać tego, co on i oglądać tego co on. Pozwala jej w tym czasie wyjść do drugiego pokoju, gorzej, gdy Baśka chce posłuchać lub obejrzeć coś, co Marek ma w swoich zbiorach, ale on absolutnie nie ma w danej chwili na to ochoty. Czasem po potwornej awanturze ulega, panna jest potwornie głupia, nie stosuje kobiecych środków: ciepła, miłości, erotyki, wdzięku… tylko żąda, rozkazuje nawet: tup nóżką – tak ma być! Tego Marek nie zniesie. Czasem durne babsko stosuje szantaż – jak nie to odejdę! Zrobię to – jak ty zrobisz tamto! Marek tego nienawidzi. Najgorzej, jak mają gdzieś wyjść; gdzieś, gdzie ona chce. Marek najczęściej mówi nie, Baśka odchodzi raz, drugi, trzeci, wraca przebłagiwana, za którymś razem jednak mówi – dość! Ból, jaki Marek wtedy przeżywa, jest nie do opisania… po jakimś czasie znów próbuje.
W końcu znajduje dziewczynę odpowiednią, ta ulega, ulega do tego stopnia, że przestaje być sobą, staje się cieniem Marka. Mają się pobrać, ale Marek ma wątpliwości, jakoś panna go zaczyna nużyć. Mówi o niej: zmieniła się na gorsze, kiedyś była bardziej interesująca, teraz jakoś straciła osobowość, zupełnie nie wiem, co się z nią dzieje. Wraca Baśka. Marek bez wahania rzuca Galateę… tłumacząc zdumionej i zakochanej dziewczynie, że i tak szybko by się sobą znudzili, bo są do siebie zbyt podobni. Mówi, że człowieka w innym człowieku przyciągają cechy, których on sam w sobie nie ma… Z Baśką powtórka z rozrywki. Prawie, bo teraz Marek jest mądrzejszy, już nie mówi, że gdzieś nie pójdzie, raczej, że akurat go głowa boli, albo musi zrobić pilną rzecz w związku ze swoją pracą. W końcu ważne wyjście dla niej oczywiście, no i pech – Marek MUSI przygotować ważną audycję. Baśka już wie, mówi: znajdź sobie radio, gdzie płyty do programu przygotowuje komputer – czym doprowadza Marka do furii, wielka awantura i koniec. Marek myśli o powrocie do Galatei i ze zdziwieniem dowiaduje się, że panna ma narzeczonego. Jest rozgoryczony: jak mogła – „dwa” dni jej wystarczyło, a taka była niby zakochana!
Poznaje Kaśkę, wydaje się całkiem w jego typie: piękna, utytułowana, inteligentna, (tyyyyyyyle lat do niego pisała… i tak pięknie tłumaczyła czeskie teksty…). tak jak on lubi SM… cuuuudnie! Kłócą się rzadko, Kaśka jest niegłupia, potrafi mu wiele wytłumaczyć bez awantur, potrafi użyć kobiecej „szyi” (moja babcia, gdy zdziwiona pytałam, jak kiedyś kobiety mogły żyć w takim absolutnym posłuszeństwie, mówiła: mężczyzna jest głową rodziny, a kobieta szyją, która tą głową kręci, byle taktownie i z umiarem). W piękną majową noc Marek się oświadcza i zostaje przyjęty. Jest prawie dobrze, problem jest tylko jeden, Kaśka jest towarzyska, ciągnie ją do ludzi, a Marka ludzie zdążyli już porządnie poparzyć – unika ich więc jak może. Z boku wygląda to zabawnie, bo każde z nich liczy „jak się ożeni to się odmieni”. Marek mówi – będzie miała dziecko, to odechce jej się wyjść, Kaśka mówi – będzie miał dziecko, to dojrzeje, pokocha bardziej siebie i świat, a co za tym idzie i ludzi… Znajomi są przerażeni, Marka przyjaciel próbuje tłumaczyć najpierw Markowi, a gdy ten nie rozumie, Kaśce, że nie mają co liczyć na taką przemianę. Kaśka się wkurza, mówi – ja ci udowodnię, żeś głupi i w ogóle Marka nie znasz! Prosi Marka, żeby jej towarzyszył w pewnym spotkaniu; gdy ten nie chce, mówi, że pójdzie z kimś innym, ale wolałaby z nim. Marek zgadza się niechętnie, potem zdumionym znajomym opowiada, że idzie razem z Kaśką „tam”. Wszystkim oczy z orbit wychodzą ze zdziwienia. Niektórzy nie wierzą. Dzień przed wyjściem Marek mówi, że chyba nie będzie mógł pójść, bo „tam” trzeba iść w garniturze, a czegoś takiego on nie ubierze. Kłócą się potwornie. W końcu Kaśka mówi: dobrze, ponieważ cię kocham i zależy mi bardzo, żebyś tam ze mną był, to ja ci ustąpię, ubierz się w co chcesz….
Na drugi dzień Marek ma wątpliwości – jak wszyscy będą w garniturach? Ale Kaśka go uspokaja, że nie, nie wszyscy, zresztą może załatwić, że na pewno kilku panów przyjdzie w strojach luźniejszych. Ale Marek coraz gorzej się czuje, boli go głowa, żołądek, przypomina sobie o natychmiastowej konieczności napisania artykułu do „Ruchu Teatralnego” i kilku innych ważnych rzeczach… Kaśka słucha, patrzy, w końcu mówi: ty mnie oszukujesz! Marek wybucha: choćbyś stanęła na głowie, nie namówisz mnie do chodzenia między ludzi – NIGDY! Chciałaś szczerości, to ją masz! Kaśka żąda przysiąg, że to, co powiedział, jest prawdą – i je dostaje. Mówi – Marek, nie ma takiej miłości na świecie, dla której ja się dam zamknąć w więzieniu, choćby najpiękniejszym, nie potrafię tak żyć, udusiłabym się, choć rzadko, ale muszę wyjść z twojego pięknego pałacu do świata, do ludzi. W odpowiedzi słyszy: w takim razie nie pasujemy do siebie, proszę bardzo, znajdź sobie innego i w to miejsce, i do ślubu również! Kaśka mówi: masz jeszcze kilka godzin, przemyśl to, jeśli odejdę to nigdy nie wrócę… Po kilku godzinach słyszy: tu masz telefon, zadzwoń sobie po kogoś i spieprzaj razem z nim! Kaśka dzwoni… do tego przyjaciela, o którym wcześniej było wspomniane… Marek wręcz szału dostaje, wyzywa ją od najgorszych. I to jest koniec tego związku – dla niej, bo on potem cały czas jeszcze ma iskierkę nadziei, że ona wróci. Kupuje dla niej mieszkanie, ale jednocześnie pomału odsuwa od siebie wszystko, co go jeszcze przy życiu trzymało (MUZYKĘ np. zmienia na jazzową).
Wiadomo jednak, że najgorszą, do tej pory nie pokonaną przeszkodą, jest ojciec… Ale już ma na niego sposób. Mówi mu, że to jego wina, że za późno go spłodził, że nie dał mu samoakceptacji, że rozpuścił go i rozpieścił za bardzo, nie nauczył go konieczności wypełniania obowiązków, współżycia z ludźmi, a teraz jak potwór najgorszy trzyma go na tym świecie i bawi się jego męką. Torturuje go świadomie, widząc, że on do tego życia się nie nadaje itd. Oczywiście nie mówi mu o tym wprost, przecież oni obydwaj o życiu nie rozmawiają, nie potrafią, tylko o filmach, więc podsuwa ojcu „odpowiednie” filmy, a potem jest dyskusja, ojciec cierpi straszne męki, ale też daje mu do zrozumienia, że się nie ugnie. W sierpniu Marek wysyła więc do niego starannie przemyślany list… skutkuje.
W grudniu Kaśka przyjeżdża do Warszawy. W Marka wstępuje nadzieja – może spędzi z nim święta i Sylwestra? Cieszy się i mówi do przyjaciela – nie zabiję się. Kaśka jednak szybko tę iskierkę nadziei zdmuchuje. Marek mówi – nie mam zaufania, ale nie tak, jak kiedyś do ludzi, tylko do siebie; przebaczam im wszystkim, bo nie oni winni, to ja nie nadaję się do takiego życia, jakim ono jest, nie zmienię się, nie chcę się zmienić, nie chcę żyć w tym świecie, ale obok niego, według swoich reguł, z kimś kto się tym regułom podporządkuje. Planuje wszystko niesamowicie dokładnie, wie jednak, jak bardzo kocha go ojciec i na wszelki wypadek chowa mu klucze…