Bajka na użytek zaśniedziałej inteligencji

Okolica nie była szczególnie urokliwa. Dwa łyse wzgórza, strumyk, w którym wiejskie dziewki moczyły brudne pięty, waląca się remiza, pustawy cmentarz i domek. Domek był lekko koślawy, drewniany lecz na podmurówce, a do tego wyglądał jakby go nie było. Podwórko porośnięte rzadką trawą i chwastami wyglądało, jakby przystanęło na moment w podróży z przeszłości do przyszłości. Stara, pomarszczona piastunka od lat siedziała nad kołyską, w której leżało równie pomarszczone Niemowlę.

Kołyska ustawiona była w cieniu potężnej gruszy, którą ścięto kilka lat wcześniej i pozostał po niej tylko cień. Trzmiele buczały nosząc nektar do swoich gniazd, zbudowanych w szparach walącej się stajenki, gdzie w półmroku mieszkała Lucynda, wyjątkowo inteligentna świnia, tęskniąca do słońca i plaż południowej Hiszpanii.
– Aaa, aaa, były sobie kotki dwa – sepleniła bezzębnymi ustami staruszka, pochylając się nad kołyską.
– Aaaaa, aaaaa! – odpowiadało rozumnie głodne Niemowlę.

W cieniu kołyski, niewidoczne dla starej piastunki i pomarszczonego Niemowlęcia leżały dwa koty. Jeden był szaro-buro-rudy, niekształtny i brzydki jak noc. Przypominał włochaty, opatrzony dwójką niedowidzących oczu mieszek, wypchany kośćmi i łykowatym mięsem. Dożywał już kresu swojego istnienia, miał tylko kilka zębów i połamane pazury. Nazywał się Paskuda. Drugi był klasycznym czarnuchem, z błyszczącymi, żółtymi oczyma i nazywał się Czarnuch. Prężny, młody, wkraczał w życie korzystając z doświadczeń starszego kolegi. Szaro-buro-rudy najczęściej wylegiwał się w słońcu, płowiejąc i upodabniając się do zużytej podłogowej ścierki. Czarnuch znikał na całe dnie, przemierzając wytarte ścieżki prowadzące do alków swoich kochanek i staczając kolejne boje z innymi amantami. Kiedy koty leżały obok siebie patrząc w dal niezmiennie pogodnym spojrzeniem, można było dostrzec nikłe podobieństwo – dużą ilość starych i świeżych blizn, poszarpane uszy i szelmowski błysk w oku. Obserwując tę parę można było pomyśleć, że oto siedzi się przed dwójką błędnych rycerzy, kocich Don Kichotów.

Paskuda, rudziejący szarobury starzec imponował Czarnuchowi wiedzą o kocim świecie, o zasadach, jakie w nim rządziły i o zasadzkach, jakie czaiły się na każdym kroku. Czarnuch przypominał Paskudzie jego samego, na tyle mocno, że w końcu uwierzył, że Czarnuch jest jego nieznanym synem, wnukiem lub wnukiem wnuka. Rzeczywiście, było to bardzo prawdopodobne, ponieważ niemal każdy kot w promieniu dziesięciu kilometrów nosił w sobie cząstkę krwi Paskudy.

Kołyska bujała się z boku na bok, pomarszczone Niemowlę gaworzyło, staruszka zawodziła rzewną piosenkę o dwóch kotach, które ignorując przeraźliwe dźwięki drzemały w cieniu. Sielanka trwała i trwała, i byłoby tak zapewne po dziś dzień, gdyby nie zła wróżka Gertruda von Moeltke.
Zła wróżka Gertruda obserwowała podwórze w swojej szklanej kuli i knuła podły plan zaburzenia ogólnej szczęśliwości. Obmyśliła najdrobniejsze szczegóły, po czym przebrała się za wędrownego sprzedawcę używanych odkurzaczy i ruszyła w drogę. Otworzyła skrzypiącą bramkę, niezauważona przez nikogo stanęła nad kołyską, w cieniu ściętej gruszy. Tu dała o sobie znać skleroza, Gertruda zapomniała, co miała robić dalej i musiała improwizować. Z braku lepszych pomysłów zamieniła w kamień starą Piastunkę i porwała pomarszczone Niemowlę. Wychodząc zarechotała szpetnie, a dźwięk ten obudził drzemiącego Paskudę. Paskuda wstał, przeciągnął się, odciskając kształt swojego grzbietu w gęstym powietrzu popołudnia i rozejrzał dookoła. Rzecz jasna, nie zobaczył zbyt wiele, gdyż prawie w ogóle nic nie widział, niemniej zaniepokoiła go cisza panująca wokół. Pomacał łapą i natrafił na ogon Czarnucha. Przeraził się najpierw, myśląc, że to mysz, ale zaraz odpędził koszmarne urojenia i zaczął szarpać przyjaciela.
– Wstawaj, Czarnuchu!

Czarnuch otworzył jedno oko i zobaczył wiszący ciągle w popołudniowym skwarze odcisk grzbietu Paskudy. Po kilku nieudanych próbach wpasowania się w nieregularny kształt zrezygnował i wycisnął obok wdzięczną parabolę, na której momentalnie osiadło kilka kropel pary. Siedząc w milczeniu zaczęli doprowadzać swoje futerka do porządku, a gdy po kilku godzinach zaczęło zmierzchać, zorientowali się, że coś się jednak zmieniło. Po pierwsze, było cicho, a po drugie, przez cały ten czas Piastunka nie drgnęła przez nawet o włos. Paskuda wdrapał się na jej kolana, wyrzekając na ich twardość i niską temperaturę, po czym rzucił okiem na zastygłą w przerażeniu twarz i wyczytał z niej całą ponurą prawdę.

– Była tu Wiedźma von Moeltke, porwała Niemowlę i zamieniła babcię w posąg – oświadczył Czarnuchowi w chwilę potem, kiedy spadł z kolan Piastunki, tłukąc sobie boleśnie jedną łapę – Teraz możemy zrobić dwie rzeczy: położyć się spać albo…
– Chyba oszalałeś, cuchnący koci wraku – powiedziała wyniośle Lucynda – wyobrażasz sobie, że będę nosiła cię na grzbiecie tylko dlatego, że uroiłeś sobie jakąś faszystowską pindę? Zapomnij.
– Chodźmy, Paskudo – powiedział Czarnuch – zostaw tą przemądrzałą świnię i ruszajmy.
– Od razu takie ostre słowo – skrzywiła się Lucynda. – Niech wam będzie. Świnia też może stać się pozytywnym bohaterem.
   Wyszli za opłotki wsi i przystanęli na skraju ciągnących się jak okiem sięgnąć pól, nad którymi wisiał olbrzymi księżyc. Tam siedli na grzbiet Lucyndy, a ta przeskoczyła księżyc i znaleźli się w dziwnej krainie Wiedźmy von Moeltke.

Zła czarownica miała problem z Niemowlęciem. Porwała je, ale tak naprawdę nie wiedziała co z nim zrobić. Cały czas mówiło „Aaaaa” i wyglądało na głodne. Próbowała karmić je krwią nietoperzy, ale oburzyło się i napluło jej w prawe oko. Próbowała karmić je swoją kształtną mimo wieku piersią, ale Niemowlę ukąsiło ją do krwi i rechotało radośnie przyglądając się puchnącemu sutkowi. Rozwścieczona zamknęła go w rozpalonym do czerwoności piecu, ale wyszło po pół godzinie z gęsią skórką na całym ciele. Obolała i zdesperowana zamknęła je w swojej chacie i wyszła do pobliskiej wioski nająć hożą dziewkę na mamkę i opiekunkę.
Kiedy stanęła na progu swojego pałacyku, usłyszała bijący na trwogę dzwon, którego dźwięk był dla niej najpiękniejszą symfonią świata. Pomyślała , że gdzieś się pali i żywo ruszyła nacieszyć oczy widokiem ludzkiego nieszczęścia. W opłotkach usłyszała kanonadę trzaskających drzwi i okiennic, co wzbudziło jej podejrzliwość. Szła opustoszałą uliczką odprowadzana zgrzytami przekręcanych kluczy i zatrzaskiwanych rygli.

Wieś wyglądała jak słowackie miasteczko w niedzielny poranek. Ani jednego żywego ducha. Irracjonalnie porzucone zajęcia snuły się dookoła. Piła wgryziona do połowy w kłodę jęczała jeszcze cicho, krople mleka ściekały do drewnianego skopka z wymienia dojonej przed chwilą krowy. Kowalski młot zawisł w powietrzu, a uderzona przed momentem obręcz koła dźwięczała cicho. Koń ciągnący pług nie zauważył ucieczki właściciela i nadal przemierzał bezkresne pole za wsią. Gertruda czuła na sobie spojrzenia przerażonych wieśniaków strzelające ze szpar okiennic i spoza zasuniętych zasłon. Wprawiło ją to w dobry nastrój, dopóki nie przypomniała sobie o celu wyprawy. Stanęła na placu pod pręgierzem, na krowim placku narysowała patykiem planszę, szybko zagrała w kółko i krzyżyk, rozejrzała się wokół i krzyknęła donośnie:
– Jeżeli w ciągu dziesięciu sekund nie stanie tu przede mną dziesięć młodych dziewcząt zdolnych wykarmić dziecko , zamienię tę dziurę w kupę gruzu!

Spoza ścian dobiegał radosny chichot wieśniaków, przeplatany inwektywami na temat jej wieku, urody i stroju. Wiedźma von Moeltke poczuła się urażona. Odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem, płacząc toksycznymi łzami. Łzy z sykiem kapały na ziemię, a tam gdzie padły, ziemia schła, czerniała i wyrastał na niej kaktus. Oblężeni kolczastymi zaroślami wieśniacy poszli po rozum do głowy Sołtysa. Głowa Sołtysa wypełniona była pustymi przestrzeniami, dlatego też delegacja zgubiła drogę i rok minął zanim zarośnięci i brudni chłopi znaleźli wyjście przez ucho, niosąc w garściach coś, co wzięli za rozum, a co okazało się być osadem z taniego wina. Na szczęście, w międzyczasie żona Sołtysa wzięła sprawy w swoje ręce i zaoferowała Wiedźmie usługi swojej pasierbicy, głupiej Hanki, pozbywając się za jednym zamachem dwóch kłopotów.
– No dobra – powiedziała ciągle urażona zła Wiedźma von Moeltke, pociągając nosem – a z kaktusów możecie sobie zrobić gorzałki.
Po czym wzięła Hankę za rękę i odeszła z nią w stronę swojego pałacyku, od czasu do czasu zerkając lubieżnie na jej wielkie, mleczne piersi migające w rozcięciu luźnej, lnianej bluzki.

Paskuda, Czarnuch i Lucynda przemierzali kraj Wiedźmy von Moeltke, odczuwając coraz większe zmęczenie, pragnienie i głód. Kraj wyglądał na bezludny i pustynny, słońce prażyło ze wszystkich stron, od czasu do czasu, krzesząc iskry, spadał grom z jasnego nieba. Usiłowali kupić żywność w karczmie stojącej na rozdrożu, ale kiedy Lucynda zapytała karczmarza o brukiew, karczmarz zemdlał, zaś kiedy się ocknął i pokazał im wędzone połcie wieprzowiny, zemdlała Lucynda. Kiedy wszyscy doszli do siebie, okazało się, iż nie stać ich na posiłek w trzygwiazdkowej karczmie i zdenerwowany karczmarz fukając pod nosem popędził ich miotłą. Kolejne próby porozumienia się z miejscowymi spełzły na niczym z powodu bariery językowej. Nawet Paskuda, który z niejednego pieca chleb jadał, nie znał niemieckiego i osłupiały słuchał przedziwnej, kanciastej mowy miejscowych wieśniaków.

Zdesperowani, sterroryzowali kolejną wioskę, jaka im się nawinęła. Paskuda skoczył na ramię kowala i oświadczył, że jest nosicielem śmiertelnej dla ludzi toksoplazmozy. Kowal nie zrozumiał ani słowa, niemniej zaskoczony niemiłym dotykiem bezkształtnego ciała Paskudy zamachnął się obcęgami, w których trzymał rozgrzaną do czerwoności podkowę. Podkowa podpaliła pobliski kurnik, a uciekające w popłochu kury rozniosły żar po wiosce. Pandemonium wybuchło jednak na dobre, gdy okazało się, iż miejscowi strażacy w pośpiechu zapomnieli, że w beczkowozie przechowują zapasy mocnej gorzałki, zgromadzonej na wesele córki komendanta. Pomyłka kosztowała ich drogo, ponieważ rozwścieczony i pałający żądzą odwetu tłum zaczął ścigać brzuchatych i wąsatych strażaków pomiędzy chałupami.
Korzystając z ogólnego chaosu, trójka przyjaciół naprędce zgromadziła pokaźne zapasy żywności, każde według własnego uznania. Napad się udał i po kilku godzinach z pełnymi brzuchami zalegli w wysokich trawach za wsią. Czarnuch i Paskuda momentalnie zasnęli w promieniach zachodzącego słońca, zaś Lucynda, która w otwartej przestrzeni czuła się nieco nieswojo i tęskniła za półmrokiem własnego chlewika, wybrała się na przechadzkę.

Księżyc wyskoczył znienacka na niebo, zalewając okolicę upiornym srebrnym światłem. Zrobiło się paskudnie romantycznie, Lucynda z umazanym gliną ryjem radośnie buszowała po zaroślach, rozkoszując się smakiem świeżych dżdżownic. Dżdżownice fosforyzowały zielonkawym światłem i łatwo było je znaleźć w świeżo skopanej ziemi. Zielony poblask pochodził od rozrzuconych przez niefrasobliwego rosyjskiego alchemika uranowych kuleczek, lecz o tym nie wiedziały ani dżdżownice, ani Lucynda. Po kilkunastu minutach jej ciało otoczyło się również mglistą zielonkawą poświatą. Czuła się lekko i radośnie, w przypływie euforii chciała zrzucić ubranie i hasać beztrosko po zaroszonej trawie. Zreflektowała się jednak, że jest świnią i nie ma co z siebie zrzucać, co napełniło jej wielkie, świńskie serce smutkiem. Wróciła do śpiących kotów i trąciła lekko Paskudę. Ten otworzył oczy i poderwał się przerażony na równe nogi, budząc przy okazji Czarnucha.

– Aleś mnie przestraszyła! Gdzieś się tak uświniła? – wydusił z siebie Paskuda.
– No właśnie! – chlipnęła rzewnie Lucynda – wy też widzicie we mnie tylko świnię, a ja bym chciała być… chciała być… chciała być…
– …kotem? – podpowiedział Czarnuch
– Królewną!! – pisnęła Lucynda – piękną królewną w zwiewnej sukience, biegającą w świetle księżyca po zaroszonej trawie!
– Masz ci los – jęknął Paskuda – zwariowała nam świnia. W dodatku świeci na zielono. Czy ty w ogóle wiesz dlaczego wyruszyliśmy na tą wyprawę?
– No, żeby tego… – bąknęła Lucynda – przeżyć wiele przygód z happy endem, zostać bohaterem, zapisać się złotym zgłoskami w historii, zdobyć sławę i popularność…
– Nie! – krzyknął Paskuda – jesteśmy tutaj, żeby uratować Niemowlę z rąk złej Wiedźmy von Moeltke i przywrócić dawny bieg rzeczy na naszym podwórku! Niezależnie od tego, jak bardzo konserwatywnie i zachowawczo to brzmi, nasze podwórko było jedną z ostatnich oaz spokoju w tym idiotycznym świecie, a my byliśmy jego częścią. Jeżeli nie będzie Niemowlęcia i Piastunki, to zniknie również nasza racja bytu, a co za tym idzie my znikniemy! Rozumiesz?
– Jeszcze nigdy nie słyszałem takich kocich bredni – powiedział Wędrowny Sprzedawca Suchej Kociej Karmy i Innych Cudownych Pigułek, wyłaniając się ze swoim kuferkiem zza zakrętu – jak już znikniecie ze swojego podwórka, to mogę was zatrudnić. Będziecie reklamować moją suchą karmę na jarmarkach i odpustach.
Otworzył kuferek, wyciągnął z niego żółtą kulkę i rzucił w stronę Lucyndy.
– Zjedz to, moja mała. Księżyc w pełni, noc naładowana jest magią, więc może spełnią się twoje marzenia.