Ars moriendi
Nazywam się (.) i umarłem już trzy razy. Pamiętam, że gdy byłem mały, śmierć wydawała mi się straszna. Dziś nie boję się już tak bardzo, choć nigdy nie jestem pewien, czy stamtąd wrócę. Nigdy też nie wiem, kiedy znów poczuję dotknięcie zimnych palców na swoim ramieniu. Mam fory tylko w tym względzie, że umieranie stało się pewnego rodzaju rutyną. Mam, można powiedzieć, wprawę.
Nie odezwałem się ani słowem aż do ósmego roku życia. W ogóle podobno byłem mało komunikatywnym dzieckiem. Przytulało się mnie jak worek ziemniaków. Wszystkie ciotki, te tłuste infantylne potwory, doradzały mojej matce co i rusz nowych lekarzy i znachorów, byle tylko udało się mnie wyrwać ze stuporu, którego nie rozumiały, uważając za osobisty cios. Wszystkie otrzymywane zabawki zawsze w końcu lądowały w jednym miejscu, tworząc zarastający kurzem stos, który co jakiś czas moja matka wyrzucała na śmietnik.
Byłem jedynakiem, w dodatku bez specjalnej szansy na rodzeństwo, w związku z czym moi rodzice dołożyli wszelkich starań, bym był wstrętnym i rozwydrzonym gówniarzem. Nie wiem czemu zawdzięczać fakt, że mimo zrealizowanego planu maksimum w kwestii rozpuszczania, nie udało im się zaszczepić we mnie schorzenia jedynactwa.
Lekarze, do których byłem prowadzany i u których spędziłem trzecią część swojego dzieciństwa, nie wiedzieli co ze mną począć. Bez ustanku chorowałem na zapalenia płuc i oskrzeli, miałem problemy ze słuchem. I choć cudem unikałem chorób, które pokonałyby w końcu nadwątlony system immunologiczny, to jednak poczekalnia lekarska stała się moim drugim domem. Nie mówiąc o tym, że wszyscy starali się wykrzesać ze mnie choć słowo. Co się nie udało.
Wyobrażam sobie tę scenę, gdy dwudziestoletnia dziewczyna (długie orzechowobrązowe włosy, ciemnozielone oczy, twarz pociągła, trochę nieeuropejska. Ubrana w sukienkę z jednego kawałka materiału, być może lnianą i przewiewną) stoi przed okienkiem, by odebrać książki, na które wypisała sygnatury. Z sześciu pozycji, jak się spodziewa, dostanie dwie, bo reszta jest wypożyczona, ale te dwie dostanie za to na pewno. Jedna z nich (biblioteka – gabinet ojca, regał przy drzwiach, czwarta półka od dołu, siódma książka od lewej strony) to książka Jesusa Georgilo-Orba, fascynującej postaci hiszpańskiej kontrreformacji. W 1572 roku spisał on wspomnienia, zawierając w nich swoją historię przynależności do Świętej Inkwizycji przy boku duchowych potomków Torquemady. Wspomnienia zostały odnalezione w jakimś zapomnianym przez ludzi (choć nie przez Boga) klasztorze kastylijskim dopiero w 1956 roku i stały się podstawą zmiany myślenia o Inkwizycji. Druga książka (biblioteka – gabinet ojca, półka pod parapetem, druga półka od dołu, trzecia z leżących książek patrząc od góry) była związana z Włochami, datowana nieco wcześniej od pierwszej, apologetyczna (względem herezji katarskiej) w swej wymowie książka konwertyty Solaccero Ibn Sadra, człowieka podającego się za kontynuatora Jeana de Luigio. Żadne z rodziców nie pamiętało reszty książek z listy.
Za dziewczyną stoi starszy o dwa lata chłopak (półdługie raczej jasne włosy, ciemne oczy prawie bez tęczówek, opalony, bądź o naturalnie ciemnej karnacji, ubrany w koszulę z długim – choć podwiniętym – rękawem i jasne dżinsy), trzymając w ręku trzy książki. Dwie z nich to te właśnie, po które stoi dziewczyna.
Z całego wystroju mieszkania, choć fascynującego per se, najważniejsza dla tej opowieści jest rycina z biblioteki. Przedstawiała ona danse macabre, reprodukcję dzieła anonimowego artysty z początków XII wieku (rodzice bardzo lubili tę rycinę ze względu na to, że została znaleziona, złożona na cztery wraz z manuskryptem Solaccero). Patrząc na to dzieło trudno było nie odnieść wrażenia, że śmierć uśmiecha się szyderczo z ryciny.
W wieku ośmiu lat właśnie do niej przemówiłem po raz pierwszy. Ojciec siedział w gabinecie i coś pisał swoim zamaszystym pismem. Ja stałem przed ryciną. Byliśmy jak dwa zupełnie różne światy. On prawie łysy, z resztkami przedwcześnie posiwiałych włosów i ja, niski jak na swój wiek, wykrzywiony przez infekcje dzieciak. Nie wiem, czy ktokolwiek dojrzałby w nas ojca i syna.
Ojciec siedział za biurkiem, a ja wpatrywałem się w kroczący szkielet, niemal dwakroć wyższy od najwyższych ludzi z pochodu, który prowadził. Wtedy śmierć zrobiła krok naprzód, zaś ludzie przesunęli się w wolne miejsce.
– Dokąd idziesz? – zapytałem i nim umarłem usłyszałem, jak ojcu pióro wypada z ręki.
Być może zresztą krążyłem w kółko, w ogromnej, bądź całkiem niewielkiej kolistej klatce, a za mną i przede mną wędrowały inne postacie, które umarły tak jak ja.
Nie wiem dlaczego zorientowałem się, że mam zamknięte oczy. Nie wiem dlaczego je otworzyłem.
Dziesięć minut później wokół mnie było trzech opukujących mnie lekarzy i z siedem pielęgniarek, co jednak nie stanowiło żadnej przeszkody dla mojej matki, która przedarłszy się przez kordon chwyciła mnie najmocniejszym uściskiem, jakiego w życiu doświadczyłem. Tuż za nią pojawił się ojciec, patrząc na mnie zza okularów. Rodzice twierdzili, że trzy miesiące byłem w śpiączce. Najbardziej obawiali się jednak nie tego, czy się obudzę, lecz tego, czy będę mówił.
Mówiłem.
Pamiętam ten czas, który poprzedzał moją drugą śmierć. Poszedłem do szkoły, o rok za późno, jednak w trzeciej klasie nadrobiłem wszystkie zaległości i sobie tylko znanymi sposobami rodzice sprawili, że po wakacjach znalazłem się od razu w klasie piątej. To, co było dobre dla rozwoju intelektualnego, nie odbiło się korzystnie na mojej psychice. Wciąż tak samo wątły, chorujący ponad miarę, w dodatku z opinią idioty (bo tylko idioci nic nie mówią) nie miałem lekkiego życia. Niech wyrobiony czytelnik sam dopisze sobie postaci literackie, które powodowane zwierzęcym strachem, jak ja, uciekały swoim prześladowcom, chowając się w pierwszym lepszym miejscu.
Nie mogę powiedzieć, by prześladowania owe niosły ze sobą tylko strach. Lepiej niż ktokolwiek, śmiem twierdzić, poznałem całą okolicę tak zwanego starego miasta, przy którym wznosiła się dość ponura betonowa budowla mojej szkoły.
Stare miasto było stare jedynie z nazwy. Zniszczone niemal całkowicie w czasie epidemii wojen, zostało odbudowane. Jednak, co wiem teraz, a czego jedynie domyślałem się, będąc nastolatkiem – byt kształtuje świadomość, zaś ta ostatnia zwrotnie kształtuje byt. Świadomość budowniczych, wychowanych wśród szarych otynkowanych brył, została spaczona, zaś stare miasto, ostatecznie przez nich odbudowane, miało w sobie tyle tajemniczości co senne blokowiska. Stare miasto zostało odbudowane bez legend i magii.
Czerwone cegły, gdzieniegdzie ukruszone, poukładane bez duszy w starożytne mury, renesansowy zamek z XX wieku, uliczki ze żłobionymi rynsztokami – to wszystko pojawiło się jakby znikąd, bez własnej historii. Każda legenda, która nieopatrznie zawędrowałaby w to miejsce – umarłaby. Prawie każda.
W 1413 roku pod pręgierzem zginęła młoda kobieta (wedle naszych standardów – dziecko – miała bowiem nie więcej niż 15 lat). Fakt ten, odnotowany w kalendarzu kroniki, pozostał jednak całkowicie bez komentarza na jej dalszych stronicach.
Nie sposób się było tam zgubić, ja zaś, znając niemal na pamięć topografię, chodziłem z zamkniętymi oczami. Skręciwszy po raz drugi w lewo wszedłem, jak wiedziałem, w ślepą uliczkę zwaną Miedzianą. Po przejściu siedemnastu kroków musiałem dotknąć ściany i zawrócić. Zrobiłem raptem cztery, gdy pośliznąłem się na czymś i runąłem do przodu. Natychmiast otworzyłem oczy, i zobaczyłem leżącą dziewczynę, w sukience z szarego lnu, całą zakrwawioną.
– Jezu, przyszedłeś do mnie w końcu – szepnęła i dotknęła mojego policzka, a ja umarłem po raz drugi.
Rodzice, którzy pojawili się niemal tak prędko jak za pierwszym razem, byli już zupełnie starzy. Przez rok, kiedy mnie nie było, zdążyli mnie pogrzebać. Nie wierzyli tym razem, bym się obudził; nikt nigdy nie odnotował, by pacjent dwa razy wyszedł ze śpiączki. Pochowali mnie więc na szpitalnym łóżku i próbowali żyć sami, odwiedzając tylko od czasu do czasu, jak odwiedza się zmarłych na cmentarzu. O ile za pierwszym razem zdarzył się dla nich cud, o tyle moje drugie przebudzenie powitali z mieszanymi uczuciami. Nie stać ich było na moją kolejną śmierć.
Jak na ironię, pół roku przed trzecią śmiercią zacząłem się przyzwyczajać. Towarzystwo co wieczór, czy to w skwar, czy w trzaskający mróz, gromadzące się pod moimi oknami, głosiło istną pochwałę życia. Z dnia na dzień, jakby z przyzwyczajenia, konserwowani wlewanym co wieczór w siebie alkoholem, ludzie ci żyli bardziej i intensywniej niż niejeden wolny i samoświadomy człowiek. Owszem, można by zapytać, co to było za życie, bez książki, bez muzyki, z kulturą, kontrkulturą i rewolucjami przetaczającymi się gdzieś obok, ale nigdy o to nie pytałem. Bo można było się też zapytać, co to za życie, ta moja widmowa egzystencja, bez wiary w jakiekolwiek jutro.
Zacząłem się przyzwyczajać. Czasem schodziłem, by z nimi porozmawiać, kilkakrotnie rozdzielałem bijących się o coś ludzi, tylko po to, by za dzień lub dwa znów zaczynali się między sobą okładać.
Czy oni żyli bardziej niż ja? Chyba jednak nie. Ich egzystencja była równie widmowa, choć nie szli nigdy z zamkniętymi oczami, choć nie leżeli na zimnej podłodze ze skrzydłami na plecach. Nie wiedzieli, po co żyją, ale też pytanie to nigdy nie postało w ich głowach. Czasem któregoś lub którejś z nich zabrakło, znikali gdzieś, nie wiadomo gdzie, mrąc po śmietnikach, bądź też – woleliśmy wszyscy w to wierzyć – żyli gdzieś chwyciwszy niespodzianie Pana Boga za nogi, w nowym, lepszym życiu.
Oczywiście, kombinacji było dużo więcej. Na przykład iloczyn cyfr mieszkania plus numer domu dawał dwadzieścia, a jednak nic godnego odnotowania mi się wówczas nie przydarzyło. Dlatego wciąż uważam, że numerologia w sposób wyrafinowany oszukuje. Może czasem, z rzadka, coś powie o życiu, ale w zasadzie oszukuje.
W dzień swoich 22 urodzin wyprawiłem małe przyjęcie u siebie w domu. Zaprosiłem wszystkich znajomych wykolejeńców. Kupili mi prezent, najlepszy, jaki mogli znaleźć, to znaczy litr wódki. Luksusowej. Jak nietrudno się domyśleć prezent został odpakowany i spożyty jeszcze tego samego wieczoru.
Powinienem był przewidzieć, że zakończy się to bójką. Zawsze bądź prawie zawsze przecież kończyło się to w ten właśnie sposób. Stałem na balkonie, przechylony przez barierkę i paliłem papierosa, gdy przez otwarte drzwi wpadło dwóch siłujących się ze sobą mężczyzn. Nawet nie zdążyłem zobaczyć którzy to, gdy wpadli na mnie, wypychając z impetem za balkon.
Nie wiem, czy lecąc myślałem o czymkolwiek.
Nie wiem, czy naprawdę uderzyłem głową w asfalt (tak twierdzili ci, którzy patrzyli na mnie lecącego).
Wiem, że wstałem, zamachałem i powiedziałem, że nic mi nie jest.
Wiem, że powinienem był umrzeć, ale być może po prostu zrobiłem już wcześniej.
© ydorius 23’08’2004