„Nawet śmiertelnicy, jeśli otrzymali taki dar,
mogą sięgnąć wzrokiem poza czas,
w którym żyją ich ciała”
John Ronald Reuel Tolkien, Silmarillion

Chciałbym pójść na spacer, ale lekarz stanowczo mi odradza. Twierdzi, że byłby to szok dla mojego organizmu, który mógłby tego nie wytrzymać. Muszę więc gnić w łóżku, choć w sumie to przecież żadna różnica, gdzie umrę, czy uduszony ciężkim i ciemnym powietrzem, zaskoczony znienacka przez kurz, którego nawet nie mogę zobaczyć – bo światło też mogłoby mi zaszkodzić – czy też na spacerze, od szoku, który musiałbym przeżyć, gdybym zobaczył świat.

Wszyscy zachowują się trochę tak, jakbym był nieśmiertelny. Odrobina leżenia na wznak i na pewno mi się polepszy, ale na moje pytanie, na ile czasu mi się niby polepszy, bo przecież nie na dwadzieścia następnych lat, nikt nie potrafi oczywiście odpowiedzieć. Chciałbym im wszystkim, pieprzonym hipokrytom, powiedzieć, żeby sobie w tyłki powsadzali tę swoją fałszywą troskę i chyba mogę mieć w moim wieku jakieś zachcianki, ale oczywiście tego nie zrobię. W życiu bym się z tego nie wyspowiadał, a cholera wie, kiedy mnie śmierć w końcu zabierze ze sobą, lepiej być przygotowanym.
Wczoraj w nocy śniło mi się, że podnoszę się z łóżka i idę do okna, odetchnąć świeżym powietrzem, ale natychmiast się pojawiają jak zjawy i odciągają mnie z powrotem, czysta troska. Chyba jest lipiec, albo koniec czerwca, straciłem rachubę, powinno być już ciepło, w każdym razie, sądząc po tym, jak wszystko się do mnie lepi (a może to cecha starego ciała, nie upału?), powinno być naprawdę gorąco. Och, Madryt musi być teraz taki piękny.

Chciałbym zobaczyć, jak to wszystko będzie wyglądać za dwieście lat. Przeczytać o sobie samym, jak żyłem i czego dokonałem, co zapisano mi na plus, a co przemilczano. Przynajmniej dowiedziałbym się, kiedy umarłem, choć sądząc po zachowaniu wszystkich dookoła, za dwieście lat nadal się będę cieszył świetnym zdrowiem, jeśli tylko powstrzymam się przez parę dni od wstawania z łóżka. Banda hipokrytów, wybacz mi, Boże, wieczorem Cię oficjalnie przeproszę, jeśli oczywiście ojciec Alessandro znajdzie dla nas czas.

   No właśnie, te dwieście lat. Albo dwieście pięćdziesiąt. Ktoś chyba powinien o mnie pamiętać, chociaż mogliby w zasadzie wymazać mnie z rejestrów. Nie bardzo potrafię sobie przypomnieć, co takiego zostało pogrzebane w Lizbonie, tak mogłoby się stać ze wszystkim, w sumie czemu nie, Domenico, kompozytor na poły mityczny. Wymazaliby mnie jak heretyckich templariuszy. I Pan tylko jeden wie, kim naprawdę był Jakub de Molay, kim mógłby w każdym razie być, może był tak naprawdę duchem większy od Ignacego Loyoli, tylko że historia postawiła go w innym miejscu, dziwna sprawa z tą historią, jeden ruch ręki i święty staje się potępionym, a potępiony jest wynoszony na ołtarze, dlaczego nie mogłoby by być tak ze mną? Może przyjaciele pomogą, ale w końcu: kto dba o przyjaciół, zwłaszcza martwych, jeśli zagrożone jest jego własne życie albo nawet tylko reputacja.
Chciałbym usiąść do fortepianu, jest w drugim pokoju. Ale zapewne nawet rzut oka na czarny, trumienny przedmiot ze strunami wywołałby u mnie szok, który niechybnie skończyłby się o dwieście pięćdziesiąt lat przedwczesną śmiercią.

Domenico, Domenico, kim ty w ogóle jesteś? Pieprzonym dzieciorobem, in excelsis deo, w imię boże, z konieczności, musiałem w końcu nadrobić zaległości za tych wszystkich, którzy tak umiłowali Pana, że już im nawet przestał dygać. Za to też będę musiał przeprosić, ale pozwolisz, że osobiście, co prawda Alessandro nie złamie tajemnicy spowiedzi, ale w końcu jest tylko człowiekiem, trzciną, nieco wody albo mgły i mógłby się obrazić, a z tego to już nie wiem, przed kim bym się wyspowiadał. A w ogóle, co z tą spowiedzią, cały czas się tłumaczę z tego, kim jestem, a to przecież wiesz lepiej ode mnie. Ostatnio mi się wydaje, że jestem już tylko eksponatem, obrastającym w kurz i ciemność, po to, by w dobrym zdrowiu i bezruchu zgniłej mumii móc przetrwać kolejne dwieście lat. Boże, tylko Ty wiesz, ile musiałbyś wysłuchać jeszcze ode mnie przeprosin, gdyby stało się to ciałem.
Alessandro, nazywasz się tak, jak mój ojciec, on też mógł żyć wiecznie i jemu też, jak wszystkim, nie wyszło. Ach, dlaczego żadne z nich nie gra na fortepianie, drewniane palce, może za dwieście lat się pojawi ten, który będzie potrafił odegrać moje utwory, o ile nie pójdą na stos, jak templariusze.

Był lekarz. Rozkasłał się tuż za progiem mojej samotni. Rozejrzał się i miałem nadzieję, że sam chyba wyczuł, że trzymanie mnie w tym pomieszczeniu to katorga. Zawsze byłem zwolennikiem słońca i ognia, nie mogą mnie tu trzymać. Powiedziałem mu, że kaszle naprawdę źle i że to chyba przez ten kurz, ale w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, powiedział tylko, żebym nie mówił zbyt wiele, bo to mi tylko zaszkodzi, a w moim stanie lepiej się nie odzywać za dużo. No, jeśli tak, pomyślałem, to już mnie mogą złożyć do grobu, bo prędzej mnie apopleksja trafi, niż przestanę mówić. Nie pozwalają mi się ruszyć, nie pozwalają mi grać, nie pozwalają na słońcu powygrzewać starych kości, może ostatni raz, to co ja mam robić? Chciałem mu o tym wszystkim opowiedzieć, ale sobie poszedł. Boże! Czy on sobie myśli, że ja się z nim jeszcze nie porachuję, gdy się znowu zobaczymy i nikt nas nie będzie pilnował? Niedoczekanie.

Po obiedzie usłyszałem melodię. Najpierw myślałem, że ktoś gra na fortepianie, ale nie, ten fortepian jest już nieżywy, jego pudło jest dużą i nieforemną trumną. Melodia rosła i rosła i zrozumiałem, że gra mi w głowie. Próbowałem unieść się na rękach, ale nie potrafię, za długo leżałem. Muszę zapisać melodię, nim ucieknie. Tam-tam, titatitatitatatata, pojutrze umrę, tam-tam, titatitatitatatata, Jezu, zwariuję, dajcie mi papier, cokolwiek, tusz, na litość boską.
Jeśli mnie coś zabije, będzie to złość. Jak ja mam umierać w spokoju, skoro nie pozwalają mi żyć?

   Dziś jest dwudziesty pierwszy, jak się dowiedziałem. Postanowiłem, że pożyję jeszcze dwa dni i dość. Opowiedziałem o tym Alessandro, ale się obruszył i odparł, że pożyję tyle, ile Pan będzie chciał, i zapewne czeka mnie jeszcze wiele lat życia, gdy tylko podniosę się z łoża. Niewzruszona wiara zawsze działała na mnie w dwojaki sposób: niczego tak nie podziwiam jak umiejętności wytłumaczenia sobie za pomocą wiary rzeczy niewytłumaczalnych i nic mnie tak zarazem nie wyprowadza z równowagi.
Spowiadając się nadmieniłem również o tym grzechu: irytacji na stan duchowny. Alessandro nie mrugnął nawet okiem, ale jestem pewien, że z myśli, które do niego przyszły on też się będzie musiał wytłumaczyć przed ołtarzem.
Nadal nie pozwalają mi zasiąść do fortepianu. A jeśli cokolwiek, to to właśnie mogłoby mnie uzdrowić, cud, cud, Domenico ozdrowiał, Domenico Łazarz – choć wcale nie był martwy, a Chrystus objawił mu się przez klawiaturę.
Nie będę Cię za to przepraszać. Porozmawiamy w cztery oczy za dwa dni, chyba możemy się tak umówić?

Dwa dni, dwie noce, jakże nużące jest czekanie na własną śmierć, życie jest nudne, ale oczekiwanie jest chyba najnudniejszą częścią. Ze zgrozą myślę, że objawienie mogło mnie oszukać, że melodia mnie zwiodła. Już się przygotowałem na ostatnią podróż, Alessandro przejął cały bagaż, czuję podekscytowanie, jutro powinienem wszystkich zgromadzić dookoła i powiedzieć, co mam do powiedzenia. Może któreś z nich jednak ułoży ręce na klawiaturze, weźmie ją we władanie, chciałbym, jakimś sposobem przekazać im ostatnią melodię, choćby nic z tego miało nie wyjść, oczywiście nie chcą mi dać papieru ani inkaustu, podniecenie mogłoby mnie zabić wszak przed czasem, ale, cholera, bardziej się podniecam tą niemożnością niż samym procesem zapisania. To w końcu moja ostatnia wola, pojutrze będę martwy, co im zależy?

Słyszałem, jak Pedro, lekarz, wspominałem, że tak się nazywa? mówił do kogoś, że różnie może być. Jeśli z tego wyjdę, pożyję jeszcze ładnych parę lat, ale szanse na to są… Tu, wyobrażam sobie, Pedro zrobił ten swój konowalski dzióbek i pokręcił przecząco całym ciałem, aż wszy z jego peruki dostały zawrotów głowy. Będę na ciebie czekał, Pedro i opowiem ci dokładnie o wszystkim, nie myśl, że cię to ominie.
Dość chłodno, już noc, zgasili mi światło, żebym się nie denerwował. Jak mnie to wszystko wkurza! Tam-tam, titatitatitatatata, tam-tam, titatitatitatatata. Ciekawe skąd się bierze ten spokój, ta błogość. Z pewności? Z niepewności? Z zapomnienia? Z głupoty? Nie wiem sam i nic mnie to nie obchodzi. Moi wierni towarzysze, już noc, jutro was zobaczę ostatni raz, nim na zawsze zamknę oczy, a potem… A potem zobaczymy.

© ydorius 17’III’2006

Ilustrowała: Joanna Titeux (w ilustracjach wykorzystano m.in. fotografie z portalu www.pixelquelle.de)