Ten problem zna większość jasnych blondynek – zwlekamy się rano z łóżka, czołgamy  do łazienki, patrzymy w lustro… zaraz, zaraz, a gdzie twarz? Czy ta biała plama na tle kafelków to właśnie my? No, a potem zaczyna się grzebanie w szafkach z kosmetykami i  zajęcia plastyczno-techniczne, czyli rysowanie sobie twarzy kredkami.
I prędzej czy później zaczynamy kalkulować – narysowane na stałe = dziesięć minut dłużej w ciepłym wyrku, opłaca się? Opłaca!

Wiele gabinetów ma w ofercie tzw. makijaż permanentny lub trwały. Określenia te bywają stosowane zamiennie, nie są jednak tożsame, ponieważ makijaż trwały utrzymuje się do pięciu lat, ale należy go poprawiać mniej więcej co rok (ponieważ nie wzmacniany, blednie), natomiast makijaż permanentny jest na całe życie (jednak po jakimś czasie może zmienić kolor i stać się zielonkawy na przykład).

Zdecydowałam się zatem na makijaż trwały, ponieważ zostawia pewną furtkę – gdybym nie czuła się w nim dobrze, mogę liczyć na to, że kiedyś w końcu zniknie. Jest to płytki tatuaż, sięgający trzeciej warstwy naskórka i w miarę naturalnego procesu złuszczania się naskórka, należy uzupełniać barwnik. Można go wykonywać na powiekach górnych, dolnych, brwiach oraz ustach (sam kontur lub kontur z wypełnieniem).
Poszperałam w Internecie i w pismach kobiecych i wytypowałam gabinet kosmetyczny, który zebrał najwięcej dobrych opinii. Uznałam, że skoro mam sobie robić tatuaż, to tylko w sprawdzonym, profesjonalnym salonie u dyplomowanej linergistki. Zdecydowałam się na kreski dolne i górne.

Wizyta zaczęła się od narysowania kresek, żebym mogła zobaczyć, jak będzie wyglądał efekt i podać swoje sugestie w rodzaju – tu mocniej, tu słabiej i mniej w kierunku wewnętrznego kącika oczu. Mogłam też powiedzieć, że się zastanowię, wyjść, oczywiście nie płacąc i przemyśleć sprawę, jednak efekt spodobał mi się, byłam już zwarta i gotowa na tortury, więc wolałam nie ryzykować, że stchórzę.

Pani linergistka podała mi do podpisania dokument, że jestem świadoma tego, na co się decyduję, a potem wyszorowała ręce, założyła nowe chirurgiczne rękawiczki i powiedziała, że mam patrzeć, jak wkłada do przyrządu do makijażu nową jednorazową igłę i że igła na pewno jest jednorazowa, właśnie ją wyjmuje z fabrycznie zamkniętego opakowania. Potem położyła mi na skórę maść znieczulającą, z którą mam leżeć kilkanaście minut.
Na pierwszy ogień poszły powieki dolne. Myślałam, że to będzie trudne, bo będę musiała przez to przejść z otwartymi oczami. Jednak okazało się, że oczy mogę mieć zamknięte, a pani linergistka i tak sobie świetnie poradziła, wprawnie odciągając powieka dolną i tatuując na niej kreskę. Pierwsze dwa – trzy pociągnięcia zniosłam dzielnie, nawet zdążyłam pomyśleć, że to jednak nic strasznego.

Potem zaczęło być nieco gorzej. Pani linergistka powiedziała, że będziemy przerywać zabieg, ilekroć będę chciała i cierpliwie dostarczała mi waciki, bo jednak wolę sama sobie wycierać oczy. Ponieważ kiepsko znoszę, kiedy ktoś robi coś przy moich oczach, w czasie przerw w zabiegu, siadałam, wstawałam, przechadzałam się nerwowo po gabinecie.
Znieczulanie powtarzało się jeszcze kilka razy, ilekroć zaczynałam syczeć, ale już nie musiałam z nim tak długo leżeć. Cały czas pani linergistka mówiła do mnie, tłumacząc, co teraz robi i ile pociągnięć jeszcze mnie czeka. Po dziesięciu położyła mi na „ukończone” oko kompres z zamrożonego wacika i zabrała się za drugie.
Przyznam, że najbardziej byłam zdziwiona tym, że taka drobna kobietka, jak ta kosmetyczka, potrafi utrzymać mi głowę w żelaznym, nieznoszącym sprzeciwu, uścisku, bo głównie obawiałam się tego, że jakoś nerwowo machnę głową i stanie się coś okropnego. No więc ta opcja odpadła.

Kreski górne odłożyłam sobie na następny raz, ponieważ obawiałam się opuchlizny. Wychodząc z gabinetu wyglądałam całkiem nieźle, w tym sensie, że na pewno nikt nie uznał, że padłam ofiarą czynnej napaści. Przed wyjściem dostałam jeszcze do oczu krople kojące, ale i przed kroplami wcale nie wyglądałam jak królik albinos, czego się wcześniej obawiałam.

Z zebranych przed zabiegiem informacji dowiedziałam się, że przez kilka dni po zabiegu mogę mieć wrażenie, że kreski są bardzo mocne, zanim część barwnika zostanie wchłonięta przez skórę. Jednak nie miałam takiego odczucia. Opuchlizna też była minimalna. Po zabiegu dostałam maść do smarowania powieki, ale użyłam jej tylko trzy razy, więcej nie było potrzeby. Następnego dnia poszłam normalnie do pracy, nikogo nie wystraszyłam swoim widokiem.

Po dwóch tygodniach poszłam na uzupełnianie barwnika, czyli powtórzenie zabiegu (powtórka jest wliczona w cenę). Drugi raz zniosłam znacznie lepiej, więc od razu umówiłam się na kreski górne – za kilka dni. I, co mnie zaskoczyło, tatuowanie górnych powiek bolało bardziej i po zabiegu oczy były bardziej opuchnięte, jednak i tak była to opuchlizna, z którą można normalnie funkcjonować. Wieczór po zabiegu był dość nieprzyjemny, bo miałam wrażenie, jakby mi się na oczach położyła tłusta gąsienica, ale rano było już w porządku.

Kiedy wychodziłam z gabinetu po ostatnim,  czwartym zabiegu, czyli po powtórce kresek górnych, pani linergistka powiedziała, że jeśli będę chciała zrobić  jakieś poprawki, to mogę przychodzić, poprawiać dowolną ilość razy i jest to wliczone w cenę, którą już zapłaciłam. Powiedziała też, że biorąc pod uwagę, że stosunkowo niewiele barwnika znikło pomiędzy jednym zabiegiem a drugim, najprawdopodobniej nie będę musiała powtarzać zabiegu już za rok, tylko znacznie później, a kiedykolwiek się to zdarzy, zapłacę tylko połowę ceny wyjściowej.

Efekt – nawet bladym świtem wiem, że mam oczy i potrafię je zlokalizować patrząc w lustro. Nie jest to makijaż wyraźny, taki, że każdy, patrząc na mnie pomyśli: „o, ma kreski namalowane”, raczej podkreślenie kształtu oczu. Na co dzień wystarczy pomalować rzęsy tuszem lub mieć w miarę świeżą hennę i jest dobrze. Na jakieś wieczorne wyjścia można trwałe kreski podkreślić dodatkowo cieniem lub kredką ( i lekko rozetrzeć).
Największy luksus jest na wakacjach – nie muszę się martwić, że mi się coś rozmaże, poza tym ja sama nigdy w życiu nie umiałabym się umalować tak równo. Odpada też problem zastanawiania się pod koniec dnia pracy, gdzie się u diabła podział makijaż i dlaczego człowiek taki wypłowiały.

Tak więc, reasumując, nie jest to zabieg, który przechodzi się w pełnym relaksie, bo jednak boli, mimo znieczulających specyfików, jednak, na podstawie moich doświadczeń, stwierdzam, że warto było pocierpieć. No i rano wstaję dziesięć minut później.
Ceny – zapłaciłam za kreski dolne 350 zł, za górne 400.

Przeciwwskazania do zabiegu : infekcje (najbardziej przeszkadzają skórne, ale wszelkiego rodzaju katary, grypy itd. również należy wyleczyć przed zabiegiem), cukrzyca, łuszczyca, przyjmowanie leków sterydowych, opryszczka, ciąża.

Zaleca się, aby przez miesiąc po zabiegu (zabiegach) nie korzystać z sauny, basenu i solarium. Należy także unikać słońca. Nie da się załatwić sprawy tylko kremami z wysokim faktorem. Należy chować się przed słońcem.