Powiększenie piersi – po drugiej stronie lustra
Jeżeli myślicie, że operacja powiększenia piersi to miły, łatwy i przyjemny zabieg, który zagwarantuje wam wygląd jak z rozkładówki Playboya – przeczytajcie koniecznie wspomnienia naszej czytelniczki.
Bywa bowiem inaczej…
Za górami, za lasami żyła sobie dość duża dziewczynka, która w wieku 26 lat, w 1995 roku – gdy Anja Orthodox dopiero planowała kampanię silikonową, a pani Bakuła w najczarniejszych snach nie przewidywała nowego nosa A.D. 2003 – postanowiła rozprawić się z asymetrią piersi. W tym celu udała się do rodzinnego miasta W., gdzie rezydował ordynator Oddziału Chirurgii Plastycznej Szpitala Kolejowego, będący jednocześnie ówczesnym Prezesem Towarzystwa Chirurgów Plastyków. Yes, yes, Morgan*– tą dziewczyną byłam ja…
Pan doktor przyjmował na oddziale. Spojrzał okiem znawcy na tę niedoróbkę Boga oraz mojego tatusia, rysunek nawet odręcznie stworzył, podał cenę implantów z solą fizjologiczną oraz koszt operacji i zaprosił do swojego prywatnego gabinetu na popołudnie. Obskurny gabinet mieszczący się w blokowiskach na Kozanowie bynajmniej nie sprawiał wrażenia choćby namiastki cywilizowanej kliniki chirurgii estetycznej. W desperacji brnęłam jednak dalej. Przyjął mnie pan doktor wraz z tak zwanym pomagierem. Pan T.M. spojrzał na mnie i powiedział: „Pani jest zdrowa. Operację można przeprowadzić wtedy a wtedy…”. Pomagier zaś podał cenę o 1/3 wyższą niż przewidywana, a na widok mojego zdumienia stwierdził – pamiętam jak dziś – „My nie jesteśmy Caritasem, proszę pani” i na zgodę poklepał mnie po łopatkach.
Żadnych badań na krzepliwość krwi, żadnego USG. Zdrowo wyglądałam, po prostu.
Wieczorem sądnego dnia przyjechałam taksówką do gabinetu. Zrobiono mi zastrzyk i w gustownym ubranku wprowadzono w papuciach wielokrotnego użytku na salę operacyjną. Zespól składał się z doktora, anestezjologa oraz pielęgniarki. Dostałam narkozę dożylną.
Obudził mnie potworny ból. Dalej leżałam na stole operacyjnym, ale nie mogłam wykonać najmniejszego ruchu, nie mogłam otworzyć ust. Pan doktor zszywał mi akurat pierś. Zaczęłam kwilić, co zauważono dość szybko i równie szybko zareagowano: „Ciiii, cicho, już zaraz kończę”.
Po zszyciu delikwentki, pan T.M zwrócił się do anestezjologa z pretensjami, że kiepsko znieczula. Anestezjolog zareagował na to stoickim spokojem: „Za nerwowa była. Skąd miałem wiedzieć?”
Mnie zaś przetransportowano do pakamery obok sali operacyjnej i przykryto kocami. Słusznie, bo dostałam drgawek po narkozie i epileptykowałam sobie wesoło przez dłuższy czas. Raz zajrzała do mnie pielęgniarka i poprawiła te koce w ramach opieki nad pacjentką.
Kiedy drgawki ustały, postawiono mnie na nogi i polecono mi się ubrać w cywilne ciuchy. W poczekalni odebrał mnie tak zwany członek rodziny i zawiózł do domu taksówką. W dwie godziny po operacji, mniej więcej.
Ale prawdziwy koszmar miał się dopiero zacząć…
Pierwszą zmianę opatrunku miałam następnego dnia, już na oddziale szpitalnym. Zdjęcie szwów – po dwóch tygodniach. Żadnych gorsetów, żadnych specjalnych usztywnień, żadnych środków uśmierzających bóle, których eskalacja nastąpiła trzeciego dnia po zabiegu. Prawdziwa szkoła przetrwania.
Kiedy zeszła opuchlizna, wyczułam guzki na prawej piersi. Z lewą było gorzej, bowiem guzki znajdowały się także nad szwem, przebiegającym pod biustem. Najczarniejsze myśli przychodziły mi do głowy. Zrobiłam pierwsze w swoim życiu USG piersi i okazało się, iż nie ma zmian nowotworowych, a prawdopodobnie chodzi o torbiele, zwane inaczej cystami, które uwydatniły się po włożeniu implantów. Trudno je usuwać po plastyce, bo można przy okazji uszkodzić wkładki.
Za jakiś czas cysta w lewej piersi tak zaczęła uciskać nerw, że nie mogłam podnieść ręki. Zadzwoniłam do wiadomego lekarza i umówiliśmy się – po sześciu miesiącach od operacji – na konsultację oraz ewentualny zabieg. Przeprowadzono go w szpitalu, na tzw. koszt państwa: najpierw znieczulono mi pierś serią bolesnych zastrzyków, a potem, dokonując cięcia wokółsutkowego, wyłuskano torbiel. Na szczęście badania histopatologiczne wykluczyły zezłośliwienie tkanek. Co do innych zgrubień – to okazało się, jak niefrasobliwie powiedział doktor, iż są to „brzegi implantu”.
A ja coraz bardziej zaczęłam podejrzewać, ze zamiast wkładek wszyto mi po prostu gumowe rękawiczki wypełnione roztworem soli kuchennej.
Ponadto, po drugim zabiegu, wzbogaciłam się o dodatkowe gadżety – błękitne nitki ze źle wyciągniętych szwów, nadające wątpliwej urody mojej, już i tak pokiereszowanej, lewej stronie. A ta z dnia na dzień zaczęła coraz bardziej twardnieć. W efekcie zamiast piersi miałam coś na podobieństwo aliena. Nie poczuwałam się do bycia właścicielem tego tworu i z prośbą o konsultację obeszłam parę przychodni specjalistycznych. Rzut oka, milczenie, zakłopotanie oraz sakramentalne: „Niech pani nie naraża się na zbyt wielkie zmiany temperatury. I proszę kupić wygodne staniczki. Co do zeznań przed Izbą Lekarską – nie, nie mogę. Tylko na żądanie prokuratora”.
Wpadłam w długotrwałe odrętwienie, które zwie się fachowo: depresja.
Całe moje oszczędności poszły na zabieg. Zamiast pozbyć się kompleksów i nie musieć kamuflować asymetrii, zafundowałam sobie reality-horror.
Pod koniec 1997 roku, z prawej piersi zaczęło „uchodzić powietrze”. Kolejne USG tym razem pozwalało na przypuszczenia, że albo wkładka pękła albo wycieka. Szybka interwencja u pana T.M. odniosła taki skutek, iż tym razem się nie obudziłam podczas zszywania. Inne efekty specjalne nie zostały mi oszczędzone. Pakamera i koce również.
Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że pan doktor chirurgii plastycznej zachował się jak gentleman: wyznaczył szybki termin operacji (2.01.99) i nawet nie marudząc zbytnio, zaproponował włożenie nowego implantu. Jednakże, gdy znowu sobie epileptykowałam w pakamerze, pan doktor wszedł z radosną nowiną: „Będzie pani musiała za zabieg zapłacić. To nie był mój błąd a – firmy produkującej wkładki. Implant jest nieszczelny, sól fizjologiczna często wycieka”.
Drgawki się skończyły, mogłam się zbierać. Tradycyjnie, taksówką. Na drugi dzień poszłam na jakże dobrze znaną zmianę opatrunku do szpitala. A potem – na zdjęcie szwów.
Tym razem nie byłam sama – a z bodyguardem. Pan doktor został wypunktowany i powiedziano mu dobitnie, że nikt tu nie będzie płacił za partactwo. Nie tracąc zimnej krwi, pan doktor T.M. zdobył się na wzgardliwą minę, obrócił na pięcie i skierował swe kroki do gabinetu ordynatora… pana doktora T.M., zatrzaskując drzwi na znak definitywnego pożegnania.
Miałam nadzieję, że już go nigdy nie zobaczę.
Sytuacja wyglądała w sposób następujący: lewa pierś – stwardniały alien z solą fizjologiczną, prawa pierś – wkładka silikonowa. Nie trzeba dużej wyobraźni, by zgodzić się z opinią, że wyglądałam jak narzeczona Frankensteina. Stać mnie było jedynie na dermabrazje, które zniwelowały blizny.
Po latach chudych przyszedł okres prosperity. Latem 2000 roku zrobiłam kolejną korektę korekty, tym razem u doktora A.S. w Warszawie. Operacje poprzedzały kompleksowe badania. Tym razem nie epileptykowałam, poleżałam sobie dobę w dwuosobowej salce pod stałym nadzorem dwóch pielęgniarek, dostałam gustowny gorsecik na czas rekonwalescencji…
Reasumując: po pięciu latach nie musiałam się wreszcie wstydzić swojego wyglądu. Teraz rzadko kiedy noszę staniki, a gdy drLancet poznał parametry nowych wkładek stwierdził, że mam mercedesy. W swojej klasie, rzecz jasna.
Nie wracam wspomnieniami do koszmarów porannych przebudzeń ze świadomością przegranej i skrzywdzonej, do bycia freakiem, czy do epizodów depresyjnych. Bo przecież ta historia, Morgan, dobrze się kończy, prawda?
Sęk w tym, że te koszmary wracają. Same z siebie, nieproszone.
I będą wracać, jako część mojego życia.
———–
*Morgan: bliska mi postać z filmu „Edukacja Rity”