Powiększenie piersi – okiem pacjentki
Siostry moje!
Uprzedzam od razu, że tekst poniższy jest tendencyjny, stronniczy i zachwalający w nachalny sposób określone walory kobiecej sylwetki. Ma być dowodem na trafność powiedzenia: „duże jest piękne”. Trudno, taka już jestem i uważam, że kobieta, jeśli chce wyglądać ładnie i zgrabnie, powinna mieć czym oddychać.
Możecie mnie zagdakać i zakrakać, a ja i tak pozostanę przy swoim. Nie wiem, z czego to wynika? Może mam mocno rozbudowany pierwiastek męski czy inną cholerę? Na usprawiedliwienie dodam, że duże piersi najbardziej cieszą mnie u mnie samej i daleka jestem od namawiania kogokolwiek do zmiany i poprawiania tego, co dała matka-natura.
Przechodząc do meritum, powiem wam, że piersi moje do pinezek nigdy nie należały. Dziedzicznie zostałam obciążona biustem sporym, spiczastym w zarysie i regularnym w kształcie. Mogłam więc sobie pozwolić na odsłanianie gorsu „śnieżnego jak alabaster”, coby gdzieniegdzie „wyglądał spod zazdrośnej zasłony” – jak to ujął wieszcz Adam w wierszu Pani Aniela.
Z biegiem lat, z biegiem dni, z kolejnymi ciążami grawitacja zaczęła dawać znać o sobie i niby wszystko pięknie się prezentowało, ale… to już nie było to. Zresztą, kiedy obcowałam na co dzień z wynikami prac zespołu, nęcić mnie zaczęło, by samej skorzystać z osiągnięć chirurgii. A im więcej słyszałam głosów oburzenia – że to brzydko, że wypaczenie, że li i jedynie chęć zwrócenia na siebie uwagi mężczyzn (w moim przypadku stuprocentowe pudło – chodziło mi wyłącznie o moje samopoczucie), tym bardziej miałam ochotę na poddanie się zabiegowi. W przeciwieństwie do wielu kobiet nie miałam oponenta w osobie męża. Powiedział: „chcesz – masz” i trzeba już było tylko termin zaklepać.
Dzień zabiegu wspominam jako, eufemistycznie mówiąc, ciut nerwowy. Moja gorączka udzieliła się nawet mistrzowi ceremonii – Lancetowi! Widziałam, że i jego w pewnym sensie sytuacja przerasta, bo każdy chirurg wie, że rodziny, przyjaciół i służby zdrowia pod nóż brać się nie powinno.
Ponieważ jednak słowo się rzekło, to trzeba było wspólniczkę na stół położyć. Wcześniej nagabywałam co i rusz, że ja chcę już iść pod nóż!!! Nagabywałam chyba bez rymu, choć kto to wie? To moje chcenie stało się w końcu tak męczące, że nawet termin mi przesunęło Lancecisko na wcześniejszy.
W dniu historycznym zaprosił mnie Lancet kurtuazyjnie na konsultacje. Okrutnie peszące to dla mnie było, bo ukryć się nie da, że chociaż on lekarz, to przecież w końcu OBCY CHŁOP. Oczy więc ku sufitowi wzniosłam, żeby mógł pomierzyć, co i jak. Kiedy uznałam, że już wystarczająco długo trwa to przyglądanie sie i mierzenie, czym prędzej widowisko skończyłam. Jeszcze tylko zdjęcia – w biegu prawie – zdążył zrobić doktor nasz kochany, a potem nastąpiła już ostra jazda, tempo, sprawa nabierała coraz większych rumieńców. I ja też. Uświadamianie na temat zagrożeń odpuściliśmy sobie, bo ja oczytana dziewczyna byłam w tej materii.
Ze wzorów i analiz Lancet wyliczył, że „upchnie” mi 365ml CMH o wysokim profilu firmy Mcghan (tylko na takich specyfikach pracujemy, bo są według nas najlepsze – wypełnienie stanowi żel silikonowy, a powierzchnia jest teksturowana, dzięki czemu jak rzepy wczepiają się wewnątrz loży).
Wyhamować jeszcze na trochę musiałam, by rozmówić się z naszym uroczym anestezjologiem. Otępiać się na maxa nie chciałam, ale wciągnęłam 1 tabl. domicium, co otwarło przede mną nowe horyzonty i pokazało, że można podchodzić relaksacyjnie do wszystkiego, co się wokół toczy. Przebraną w jednorazowe, gustowne, zielone ubranko, sprowadzono mnie na dół, nie zwracając zupełnie uwagi na moje niekontrolowane wybuchy śmiechu (do tej pory nie chcą mi powiedzieć, co opowiadałam). Po wdrapaniu się na niewygodne łóżko, które zaatakowałam jak własne (chciałam się położyć na brzuchu i nawet coś tam burknęłam do Lanceta, że nie będzie mi tu gadać, jak ja mam się do spania układać), poczułam jeszcze, jak mi maskę dotleniającą na twarz kładą i pieczenie od ukłucia w żyłę. A potem…
Obudziłam się na łóżku w sali pooperacyjnej. Początkowo nie bolało, tylko tak cholernie gniotło, że aż dech trudno mi było złapać. Ale coś mi się kołatało po głowie, że tak ma być, więc jakoś bardzo nie oponowałam. Nad ranem poczułam trochę ten mój nowy biust, tzn. zaczął z lekka boleć. Uniosłąm delikatnie głowę, ale… horyzont przesłaniała mi białą góra! Oczami wyobraźni zobaczyłam te szczyty! Chcąc zasnąć z tą przyjemną wizją, poprosiłam o środek przeciwbólowy. Wedle życzenia podano morfię i było bardzo git.:))
Tak więc, zapytana, czy eksperymentowałam, mogę śmiało odpowiedzieć: „a i owszem – z morfiną”.
Nie będę was już przetrzymywać, bo pewnie jesteście ciekawe, jak TE najważniejsze wyglądały PO akcji. Prezentowały się naprawdę imponująco… Nawet to, że są twarde i takie jakby nabrzmiałe, bardzo mi się podobało. Teraz już zmiękły całkowicie i w dotyku są, hmm, jak balon, ale nie taki na maxa nadmuchany, tylko na trzy czwarte. A w ogóle, to i w wyglądzie, i w dotyku bardziej naturalne niż baza, na której powstały. Jednym słowem – „podobniejsze niż prawdziwe”. Mój mąż który dużo w życiu widział, jęknął tylko: „ale arcydzieło stworzyłeś, Lancet” i poklepał wspólnika po plecach.
Możecie mi wierzyć, albo nie, ale powiem wam, dziewczyny, że fajnie jest mieć taki biust, jak się lubi.
Na tym zakończę, bo, wiecie, Pinezka to nie gazeta dla panów spragnionych wrażeń, ale dla ludzi myślących. Opuszczam kurtynę do następnego zabiegowania.
Zobacz też:
Powiększenie piersi – Okiem lekarza
Po drugiej stronie lustra