Odsysanie tłuszczu – okiem pacjentki
Siostry drogie!
Tym razem będzie inaczej. Czyste fakty. Bez uniesień. Bez ochów i achów. Bez przymiotników, wykrzykników, uśmiechów. Która chce – niech czyta, która nie chce – niech nie czyta i nie ocenia. Wolny wybór.
Tak jak wolnym wyborem jest poddanie się zabiegowi chirurgicznemu takiego kalibru, jak odsysanie tkanki tłuszczowej.
Człowiek podejmuje wyzwanie i idzie jak na wojnę, z której ma nadzieję wrócić, aczkolwiek ryzyko jest, może nie bardzo duże, ale nie będę ukrywać, że istnieje.
Przedstawię wam w porządku chronologicznym, co musiałam zrobić, by w ciągu jednego dnia stracić 7 cm w pasie. Centymetrów, podkreślam, nie kilogramów! – pacjentki często utożsamiają zabieg odsysania z utratą dużej ilości kilogramów. A tak wcale nie jest! Ilość zdjętych kilogramów nie jest równa liczbie utraconych centymetrów. Mówiąc prosto, jak spadnie nam trzy kilogramy masy, to może okazać się, że w obwodzie odsysanym straciłyśmy siedem centymetrów albo i dziesięć…
Bo tłuszcz ma mały ciężar właściwy, jak wiemy, a stosunkowo dużą objętość. Gdyby pacjentka oceniała zabieg na podstawie wagi, to powiedziałaby: „Nie warto było…”. Ale jak oceni na podstawie metrówki krawieckiej i wskoczy w stare ubranie dla porównania, to powie: „Tak, to było najlepsze posunięcie, jakie od lat wykonałam! Nie żałuję, mogę znowu talię paskiem podkreślać i zadawać szyku figurą J.L. (no… prawie).” Reasumując, liposukcja to nie odchudzanie, to modelowanie!
Po tym przydługim wstępie przejdę do rzeczy i powiem co następuje:
Na początku była decyzja. Spowodowana nie żadną desperacją, ale lekkim wkurzeniem, że to, co w zeszłym roku bez trudu wślizgiwało się na pośladki, w bieżącym opór stawia i trzeba wszystko wciągać na leżąco badź na wdechu…
Po decyzji było spotkanie z dr Lancetem. W celu omówienia strategii działań i zaznaczenia linii frontu, na którym walczyć mieliśmy o mój wygląd – o lepszą jakość moich kształtów! Ponieważ dostałam się jak zwykle do dr Lanceta kuchennymi drzwiami, to i po znajomości termin szybki zaklepałam.
Ustaliliśmy, że zabieg dokonany będzie w znieczuleniu, nie w narkozie. Z jednej strony dobrze, bo ma się wrażenie panowania nad sytuacją, z drugiej gorzej, bo w trakcie stwierdziłam, że wolałabym nie słyszeć, co się dzieje i nie widzieć odbitej w lampach zmęczonej twarzy dr Lanceta z kroplami potu na skroniach. Tak! Okazuje się, że mimo iż praca wykonywana jest najnowocześniejszym sprzętem i maszyny mają dużą siłę ssania, to same ruchy dłonią kosztują chirurga masę energii i wysiłku.
Zanim jednak na stół poszłam, musiałam zrobić badania krwi i powstrzymać się od jedzenia, na wszelki wypadek.
Na salę operacyjną szłam lekko spłoszona. Kładłam się już mocno spanikowana. Leżałam przerażona. Bo wszystko było takie wyraźne, a zespół tak bardzo skoncentrowany. Pierwsze nieprzyjemne doznanie to ukłucie w żyłę na dłoni. Byłam tak spięta, że czułam ból. Drugi nieprzyjemny wstrząs to wkłucie w kręgosłup. To najpierw zaszczypało, a potem zabolało – przez sekundę, ale miałam wrażenie, że mi beton do kręgosłupa tłoczą… Potem było czekanie i pytanie, czy coś czuję, łaskotanie po stopach z zerową reakcją i szczypanie w nogi na całej powierzchni, też bez odzewu.
Wreszcie przystąpiono do działań. Te chwile wydają się strasznie długie, szum ssaków jest niezbyt głośny, ale deprymujący, szczególnie gdy rurki zachłystują się cząsteczkami tłuszczu!
Odliczałam – pół litra, litr, półtora itd. Przez prawie dwie godziny niemalże trzy litry. Dużo. Wyobraźcie sobie cztery kartony mleka postawione obok siebie,a potem przyłóżcie je brzucha, bioder, ud… Aż dziw, że tyle tego nadmiaru miałam.
Tłuszcz oglądałam na bieżąco; niezbyt ciekawie to wygląda, żółta ciecz, taka lekko zwarzona. Od samego patrzenia odchodzi ochota na jedzenie kalorycznych rzeczy, przychodzi natomiast refleksja, jak biedny organizm się musi męczyć, by to wszystko dźwigać. Bez sensu to obżeranie się, te słodycze, pieczenie wieprzowe, skrzydełka pikantne – myślałam sobie na stole operacyjnym.
Pod koniec seansu, zażyczyłam sobie znieczulenie. Nie na ból, bo go nie czułam, ale na głowę, bo to leżenie ze świadomością, jak bezbronny jest człowiek, który nie ma władzy nad własnym ciałem, bardzo mnie dołowało.
Ubieranie we wdzianko uciskowe pamiętam nie za dobrze i pierwsze dwie godziny po zabiegu też mętnie. Za to szokujące było ocknięcie się i pierwsze próby sprawdzenia ręką, czy mam nogi, i strach, bo choć szczypałam mocno nogi i brzuch, top;nic, zero reakcji! Mogliby mi je odciąć i nawet łza by mi nie pociekła! Straszne! Mrowienie w nogach powitałam z wielka ulgą i radością. Wiedziałam, że to dobry znak i te niewidzialne pinezki, jakie mi się wbijały w ciało, przynosiły mi paradoksalnie poprawę nastroju.
Pierwsze powstanie z łóżka (nie o własnych siłach) nastąpiło po sześciu godzinach w celu… wiadomym. Wtedy też nastapiła pierwsza konfrontacja z lustrem i zdziwienie… pozytywne. Bo to uciskowe wdzianko nieźle figurę podkreśla, nawet lekko frywolnie wygląda (a dlaczego,to już zainteresowanym powiem na priva).
Siostry moje!
To tyle zeznań nałogowej pacjentki – waszej redaktorki-eksperymentatorki.
Sporo czasu już minęło od zabiegu, wszelkie zasinienia i obrzęki zanikły. Pozostały ledwo widoczne ślady po wkłuciach kaniulą, nie warte nawet omówienia. W przeciwieństwie do efektu, który mnie ogromnie zadowolił i utwierdził w przekonaniu, że chirurgia plastyczna potrafi wymodelować sylwetkę lepiej, niż niejedna dieta czy sport.
Ale wybór należy do was!
Ilustracje: Anna Fudyma/pinezka.pl