Niezależnie od sezonu
Oglądając pokazy mody, zapewne nieraz zastanawialiśmy się nad praktycznymi wartościami prezentowanych kolekcji. Niedorzeczne fryzury, fragmenty tkanin opinających bambusowe konstrukcje, czasem pierze lub kiełbasa, gołe miejsca strategiczne…
Nie traktujmy tego zbyt dosłownie.
Pomijając już sam fakt, że nie modelki, a siedząca publika jest rzeczywistym odwzorowaniem bieżących trendów, to owo wydarzenie jest głównie pretekstem do zwrócenia uwagi prasy, krótkim show dla fashionistów czy sponsorów – z jednoczesnym ukazaniem możliwości projektanta lub stylisty, czujących się w tym przypadku artystami. To, co widzimy na wybiegu, możemy traktować jako dzieła sztuki z wszechobecną dzisiaj mieszaniną technik: zastosowane cięcie, krój – to konstrukcja rzeźby, barwy tkanin – malarstwo, fryzura to coś na wzór impastu, tworzonego przez warstwy lakieru i żelu – wszystko mobilne, podchodzące pod swego rodzaju happening.
Nawet kolekcja z linii pret-a-porter (gotowe do noszenia) nie ma na celu dokładnego skopiowania i przeniesienia na ulicę. Wystarczy zauważyć parę przewodnich idei – typu kieszeń na rękawie lub nowa długość spodni, grubość pasemek we włosach – i już można mieć zarys nadciągającego trend-terroru.
Zadaniem tego rodzaju imprez jest wywołanie na konkretnych mediach wrażenia, które z kolei przełoży się na odpowiednią reklamę. To ona obecnie wydaje się głównym celem twórcy, liczącego na spektakularny sukces. Zjawisko to wydaje się być jednak wybitnie komercyjne i z głównym założeniem sztuki jakby niewiele mające wspólnego.
Poddając się jeszcze większej presji, warto podciągnąć opadające gacie z kosmicznej mieszanki nylonu i wziąć się do intensywnego galopu, gdyż czasy tworzenia z nadzieją pośmiertnej sławy niewątpliwie minęły. Efekt niewykorzystanych 15 minut bez wywołania zamierzonego hałasu to znak, by spakować swe kredki i zająć pracą w ubezpieczeniach. Bez żalu, nikt nie zapłacze, bowiem na zwolnione miejsce pojawi się setka innych: bardziej uzdolnionych, skandalicznych, a wreszcie z atrakcyjniejszym obywatelstwem lub lepszym nazwiskiem.
Dodatkowo, zrehabilitowane w latach 60. zjawisko kiczu powraca do łask, kwitnie wręcz – na złość klasykom. Będąc nieodłączną częścią sztuki, nie daje się wytępić.
Co właściwie jest kiczem? Podobnie jak w przypadku kontrowersyjnej pornografii – trudno określić, gdyż granice pomiędzy dobrym a złym smakiem są płynne. Zazwyczaj przywoływany w przypadku niechlujnego wykonania, użycia materiału imitującego inny, zbyt jaskrawej kolorystyki lub formy… kiedyś przykładem mogła być plastikowa figurka świętej w roli butelki na wodę – a dziś, w modzie – kontrowersyjne logo. Wyeksponowane jako część pomysłu na produkt, jego dekoracja – często uważane za bezguście i niepotrzebną manifestację snoba.
Tu można stwierdzić, że kicz zamierzony przestaje nim być, lub przynajmniej traci swe negatywne znaczenie, powracając do łask konsumenta. Nie każdego jednak: z pozoru niewinny, a pożyteczny w swej idei reklamy „rozbijający płaszczyznę” wzorek, działa na uduchowionych minimalistów jak płachta na byka. Nierzadko ci mający w pogardzie, lub raczej poza zasięgiem (zwłaszcza finansowym), ów kicz oswojony w modzie, równocześnie wykazują niezwykłe zaangażowanie w walkę z takowym.
Najwidoczniej bezskutecznie, bo oryginalne logo przejęło kontrolę: potrafi nie tylko ubrać ale i wzbudzić zazdrość czy też ułatwić karierę.
A także utrudnić – gdy potencjalna szefowa posiada torebkę firmy Daniel Ray, kupioną w Galerii za 50 złotych, a złota LV Suhali (dostępna jedynie po wpisaniu na listę i odczekaniu w kolejce wybrańców), czy też skromniejsza Pocket Hobo Fendi, spoczywa na kolanach Po Drugiej Stronie Biurka. Brzmi to może niedorzecznie i niedojrzale, jednak fakt pozostaje faktem.
Oryginały jak dzieła sztuki: z wybujałymi cenami, ciągle znajdują nabywców. Modele niektórych firm trwają niezmiennie przez lata, ponadczasowe, stają się synonimem luksusu (często wymieniane akcesoria spod znaku Hermes Kelly, Birkin Bag, Bottega Veneta Veneta, lub Chanel 2.55). Obok – gorsze lub lepsze repliki tych, jak i mniej legendarnych modeli (ceny samych kopii wahają się pomiędzy 20 a 250$), dostępne w lokalnych sklepach, on-line, lub „mniej oficjalnie” – u ulicznego sprzedawcy, są dowodem bezkrytycznego pożądania: niezależnie od wieku, miejsca na ziemi i stanu posiadania…
Można dodać: o ile w Hollywood luksusowe akcesoria – do których właściciele zwracają się po imieniu (sic!) – są symbolem przynależności do konkretnej grupy*, to np. w Bangkoku bywają także i źródłem utrzymania rodziny.
Tu do podróżników: niestety, Louis Vuitton, najpopularniejszy obok Gucci, Chanel i Dior, kupiony u Omara za 50 dolarów, nie jest legalnym oryginałem. Oryginałów szukajmy w autoryzowanym butique lub dziale Saks. Tam (o ile nie jesteśmy VIP’em) zamiast wspomnianych 50, przyjdzie nam zapłacić od kilkuset do kilku tysięcy dolarów, a w przypadku rekordzisty, domu mody Hermes – kilkudziesięciu tysięcy.
Tego ostatniego – możliwości jedynie, niekoniecznie samego zakupu – wam, jak i sobie, serdecznie życzę.
———-
* tu złośliwie wymienię najliczniejszą – „model/actor wanna be”, czyli po prostu kelnerów; po paru nieudanych castingach, o niesprawiedliwości – „adult movie star”.
Ilustracje: sublustris