ilustr. Joanna Titeux/ pinezka.plZawsze chciałam mieć szczupłe uda. Ot, taka dziwna zachcianka po tym, jak przestudiowałam dokładnie książkę Nastolatki pielęgnują urodę i tam znalazłam tabelę z idealnymi wymiarami kobiety. Kilka upokarzających chwil później zalęgło się we mnie podejrzenie, że nie jestem kobietą, no, w każdym razie zdecydowana pewność, że nie jestem kobietą idealną. Dla nastolatki to z jednej strony potwierdzenie jej wszystkich najczarniejszych przewidywań, z drugiej strony – powód do rozpaczy. Najdalsze od ideału były moje nogi – o 2 cm za krótkie i o kilka centymetrów za szerokie (w biodrach, udach, kolanie i łydce!). Pasował tylko wymiar w kostce, co znaczyło, że mogę się pochwalić zgrabnymi pęcinami. Przez długi czas zazdrościłam kobietom żyjącym ze dwa wieki temu, bo przecież zgrabne kostki znaczyły więcej, niż szczupłe uda, przykryte toną odzieży. Jako, że czasu cofnąć się nie dało (nie znalazłam na swojej półce książki pod tytułem Nastolatki uprawiają czarną magię) rozpoczęłam walkę.
Standardowo zaczęło się od odchudzania na szeroką skalę. Schudłam, ale uda ani drgnęły. Zaczęłam ćwiczyć. Poprawiła mi się kondycja i stan skóry, ale uda ani drgnęły. I tak na parę lat porzuciłam marzenia, zadowalając się tym, co mam.
Potem poszłam na studia i już na pierwszym roku oszczędzałam pieniądze jak mogłam, tylko po to, żeby kupić sobie krem na cellulit, który jednocześnie miał mieć działanie wyszczuplające.

Kremy

Wcierałam je regularnie, dwa razy dziennie bacznie obserwując swoje nogi. Powtarzałam w myślach: „2,5 centymetra w ciągu miesiąca”, „do 3 centymetrów przy regularnym stosowaniu dwa razy dziennie” itd., itp. Skoro działało na inne kobiety, to przecież na mnie też musi! Tak, tylko kto powiedział, że to działa na inne kobiety? Po kilku miesiącach regularnego wmasowywania w siebie wszystkiego, co było na rynku (kosztem jedzenia, picia i innych przyjemności) poddałam się.
Aż pewnego razu w jednym z czasopism kobiecych wyczytałam o rewelacyjnym zabiegu na ciało – chudło się po nim do 45 centymetrów (przy mierzeniu wielu obwodów). Już wtedy zarabiałam, więc mogłam przemyśleć sprawę, decyzję podjęłam, zobaczywszy zdjęcie pięknej, złocistej, zgrabnej kobiety na plakacie w przejściu podziemnym pod Rondem Dmowskiego. Tak, to było to.

Guam

Poszłam do gabinetu, który był wymieniony w artykule. Pani kosmetyczka stwierdziła, że najpierw sobie mnie obejrzy, bo coś jej się za chuda wydaję na tego typu zabiegi. Ach, jak przyjemnie! Zdjęłam spodnie i jednak okazało się, że jest za co się zabrać. Dowiedziałam się, jak zabieg wygląda – najpierw będę smarowana błotkiem, potem zawijana w folię, następnie położona na kozetce i przykryta termokocem. Pierwsze efekty widoczne już po pierwszym zabiegu.
Opłaciłam 10 zabiegów z góry i z kartą, na której miałam rozpisane wszystkie spotkania, wróciłam do domu, zastanawiając się, czy powiedzieć mojej współlokatorce o tym, że już niedługo wszystkie moje marzenia się ziszczą, czy też nie. Postanowiłam, że ją jednak zaskoczę. Po prostu po 2 tygodniach (na tyle była rozpisana „kuracja”) stanę przed nią i usłyszę: „ależ ty masz chude nogi, jak to zrobiłaś?”

Pierwszy zabieg wyglądał troszkę inaczej niż się spodziewałam. Pani kosmetyczce zabrakło folii, wobec czego, kiedy się rozbierałam, skoczyła do spożywczego po kilka opakowań. Potem tak się spieszyła, że zapomniałyśmy zmierzyć moje obwody. Dostałam jednorazowe majtki, chlapu-chlapu po nogach (jakoś niezbyt równo zostały rozłożone te algi, moim zdaniem), zawinięto mnie w folię spożywczą, owinięto w zielony szlafrok z czegoś bardzo cienkiego (ten sam materiał, co majtki) i miałam dojść do drugiego pokoju. W moim zielonym szlafroczku, owinięta folią, która znacznie ograniczała ruchy wyglądałam i ruszałam się jak sparaliżowany chirurg ze szpitala w głębokim kryzysie. Nie dość, że miałam dojść do tego pokoju, to jeszcze potem walnąć się na kozetkę. Zadanie tylko dla wygimnastykowanych.
Posiedziałam godzinkę pod termokocem. Potem szybko zeskakujemy z kozetki, idziemy na zaplecze, rozcinamy folię. Na mój gust ta folia wcale nie była luźniejsza, niż przed nałożeniem, ale pani kosmetyczka mówi mi, że już widzi, że to działa. Grunt to wiara w cuda. Szybki prysznic, a potem moje nogi zostały popsikane w trzech miejscach jakimś płynem, na to żel. Wszystko roztarte niezbyt dokładnie, ale co tam. Nogi były zaczerwienione, widać poodciskaną folię, a ja miałam niezbyt długą spódniczkę. Kolejną godzinę spędziłam w najbliższym sklepie spożywczym (tak, tym od foli), żeby zaczerwienienie zeszło. Od tej pory jeździłam na zabiegi tylko w długich, luźnych sukienkach. Efekt 10 zabiegów? 1200 zł mniej w portfelu. Ani centymetra mniej w udzie.

Rok później postanowiłam zaszaleć i zdecydowałam się na najbardziej skuteczny z zabiegów – Aegyptos. Wyczytałam, że efekty są stuprocentowe, mniejsza ilość zabiegów, za to cena była powalająca – 400 zł za zabieg. Poszłam do kosmetyczki, dowiedziałam się, że u nich ten zabieg kosztuje 450 zł i… zostałam namówiona na cynamon. Równie skuteczny, a tańszy.

Cynamon

Proces wyglądał dokładnie tak jak w przypadku guamu, tylko zachodu było z nim mniej – żadnego błota, tylko miły i ładnie pachnący kremik, potem też nie trzeba było niczego z siebie zmywać. Czysta przyjemność. 10 zabiegów kosztowało mnie tylko 800 zł z wiadomym efektem. Oszczędny dwa razy traci. Wiedziałam, że trzeba było wziąć od razu Aegyptos. W każdej gazecie o nim pisali, reklamy były wszędzie. Bylo to tak drogie, że musiało działać.

Aegyptos

Kolejna wiosna, kolejne podejście. Nie była to już aż taka nowość, znalazłam gabinet, gdzie ta przyjemność kosztowała 300 zł. Minimum 5 zabiegów, ciekawe, że zawsze w przypadku tych zabiegów na ciało trzeba było płacić za wszystko z góry.
Pierwszy zabieg. Rozebrałam się i usłyszałam pytanie: „Pani już rodziła?” Aaaaaaa! Jakie rodziła??? Zostałam dokładnie owinięta bandażami nasączonymi w jakimś błotku, tym razem lepiej się wskakiwało na łóżko. Godzina minęła. Po odwinięciu dowiedziałam się, że nie mogę się kąpać ani brać prysznica. Im dłużej tym lepiej. Na pewno nie dzisiaj. Wracałam do domu z kawałkami błota na łydkach. Co tam, wszystko da się przeżyć, jak ktoś się będzie dziwił, to najwyżej powiem, że wlazłam do kałuży. Jak ktoś się będzie czepiał, że nie padało, to powiem, że to była woda z zepsutego hydrantu. Miałam za to większy problem – jak tu wytłumaczyć znajomym, że nogi mi wyszczuplały w takim tempie? No bo przecież niedługo będę mogła chodzić w mini bez najmniejszych kompleksów.
ilustr. Joanna Titeux/ pinezka.pl
Drugi zabieg po 3 dniach. Inna kosmetyczka. Przypomniałam sobie słowa pierwszej o tym dziecku. Automatycznie wciągam brzuch. Kosmetyczka obwija mnie tak ciasno jak to możliwe. Uśmiechamy się, idziemy do pokoju na leżakowanie. Po 10 minutach zaczyna mi się robić słabo. Czuję, że nie mogę oddychać, nie mogę się ruszyć. Chcę wołać, ale nie jestem w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Zegarek odmierza sekundy. Każda to jeden płytki oddech. Czy ja tu wytrzymam? Kosmetyczka przechodzi obok mojego pokoju, usiłuję coś powiedzieć – nie potrafię. Słyszę pytanie: „Wszystko w porządku?” – usiłuję kiwać głową, że nie, z ust wydobywa mi się szept, ale ona już poszła. Zaczynam się modlić. Ile „zdrowasiek” jeszcze przeżyję? Już widzę te nagłówki: „Śmierć w salonie kosmetycznym”,  „Mumia nie ożyła”, „Zawinięta na śmierć”. Co za głupota, ja już nie chcę szczupłych ud. Ja chcę żyć!

Minęła minuta, potem kolejna, zadzwonił budzik. Godzina. Wróciły siły. Nie wiem jak, nie wiem skąd. Pojawiła się kosmetyczka. Odwinęła mnie. Kiedy złapałam oddech, powiedziałam jej, że trochę słabo się czułam, jak tam leżałam. Trochę słabo! Dlaczego ja zawsze w takich sytuacjach uciekam się do eufemizmów? Usłyszałam, że to się czasem zdarza.

Wyszłam, słońce świeciło, ptaki śpiewały. Z każdą chwilą zapominałam o tym traumatycznym przeżyciu. Po paru dniach poszłam na kolejny zabieg. I znowu to samo. Ale teraz już wiedziałam, że skoro wtedy przeżyłam godzinę, to teraz też mi się to musi udać. Udało się, choć miałam wrażenie, że otarłam się o śmierć kliniczną. Trochę mnie tylko martwił fakt, że po 3 zabiegach efektów nie ma żadnych. Podzieliłam się swoimi wątpliwościami przy kolejnej wizycie, tym razem trafiłam na pierwszą kosmetyczkę. To się ponoć zdarza, czasem efekty są dopiero po 5 zabiegach, ale za to jakie!
No dobrze. Staję w lekkim rozkroku, wciągam brzuch – gotowa jestem do zawijania. „Nie wygłupiać mi się tutaj, niech pani wypnie brzuch, bo potem oddychać nie będzie można jak bandaże zaczną się ściągać.” Fala zrozumienia – to o to chodziło. To dlatego przeżyłam to wszystko. Milutko. Pełny profesjonalizm. W dodatku okazało się, że byłam też źle zawijana. Bez komentarza. Kiedy przyszłam po raz ostatni zdobyłam się na odwagę i powiedziałam, że jakoś efektów nie widzę. Czym się to skończyło? Łatwe do przewidzenia przy mojej galopującej asertywności – wykupiłam jeszcze dwa zabiegi. Efekt – ograniczenie planów wakacyjnych ze względów finansowych.

Ostatni raz postanowiłam zaatakować swoje uda z innej strony. Skoro body wrapping nic nie dał, to wypróbuję to, co na każdego ponoć działa.

Masaże

Nie było to proste – wybrać jakiegoś skutecznego masażystę. Postanowiłam zdać się na przypadek, niedaleko mojego miejsca zamieszkania wisiało ogłoszenie – różne rodzaje masażu, w tym wyszczuplający. Zadzwoniłam. Usłyszałam, cytuję: „Godzina mojego masażu to jak 5 godzin u innych”. He, he, jasne. No, ale może przynajmniej godzina u niego będzie jak godzina u innych.

Zaryzykowałam. Poszłam, było niedaleko, powiedziałam o co mi chodzi. Położyłam się i usłyszałam, że pan masażysta nie widzi w moich nogach niczego złego. Przez godzinę głównie masował mi kręgosłup i palce u stóp. Trochę porozmawialiśmy, okazało się, że pan się zajmuje również bioenergoterapią. Rozmasował mi plecy, w pewnym momencie jakoś tak zrobił, że bardzo się rozgrzały, przykrył je dłońmi i usłyszałam słowa: „Jak pierwsza miłość”. Troszkę mnie to zbiło z tropu, chyba nie o to chodziło?

Masaż dobiegł końca. Usiadłam na łóżku i usłyszałam, że aby energia została zachowana, musimy się objąć. Hmmm, no dobra, z energią nie ma żartów. Robimy niedźwiadka, trochę długo to trwa, czuję się coraz dziwniej, aż tu nagle masażysta się pochyla i całuje mnie w usta. Zdrętwiałam. Zaczęłam się wycofywać, a tu nagle czuję nie dość, że jego usta, to jeszcze język!!! Wyrwałam się, on coś mi o energii nawija, że jeszcze nie koniec, a ja, tym razem już stanowczo, mówię, że to koniec. Za resztę energii dziękuję. Ubieram się w pośpiechu, okazało się, że bluzkę ubrałam tył na przód. Usłyszałam, że to dlatego, iż energia nie została do końca przekazana. Jasne, jakby ktoś się ubrał w 5 sekund, starając się przy tym nie przełykać śliny, to niezależnie od całej energii mógłby spódnicę pomylić z apaszką, co dopiero pomylić tył z przodem. Pospiesznie opuściłam salon masażu, a w domu zużyłam pół butelki dobrej wódki na płukanie ust. Gdybym mogła, to bym język wyszorowała szczotką ryżową.
Reszta alkoholu została zużyta zgodnie z jego przeznaczeniem. Po kilku drinkach moje nogi wydały mi się całkiem udane. Zanim doszłam do wniosku, że jestem najzgrabniejszą kobietą na świecie, poszłam spać.

Od tej pory zakończyło się moje prosperity finansowe i nie miałam już pieniędzy, które by mogły pójść w błoto (dosłownie i w przenośni).
A jeśli czasem zdarzy się mały przypływ pieniędzy, wybieram najtańszą opcję poprawy wyglądu moich nóg – butelkę Martini.

Ilustracja: Joanna Titeux/ pinezka.pl