Za siedmioma kominami
Każdy, kto kiedykolwiek miał okazję jechać autobusem kursującym między Kolonią a Poznaniem i przejeżdżał przez Krefeld, ma nieciekawy obraz w pamięci (o ile w ogóle gotów był poświęcić temu miastu skrawek cennego miejsca w mózgu) – przykurzone, wyboiste, zadymione, naszpikowane kominami i dźwigami portowymi. W zasadzie można sparafrazować Czarownicę z Krakowa i zapytać „po cóż jechać do Krefeld?”.
Toteż po niewielu przejazdach przez to nadreńskie miasteczko, gdy ani pora dnia, ani łaskawość pogody nie były w stanie poprawić mu image’u, odhaczyłam je w rubryczce „nie warto” i nie zaprzątałam sobie nim głowy.
Nie wiem czy innym też tak się wiedzie, ja z reguły zwykłam postrzegać miejsca w których mieszkam jako oswojone, w momencie gdy znalazłam kilka swoich ścieżek na skróty i przestrzenie, które odczuwam jako moje własne. Wtedy automatycznie cała reszta danego miasta staje sie dobrze znana, gdzieś tam zaszufladkowana i nie wymaga weryfikacji. Jest to oczywiście błędem, przez który nie zwiedza się stałej wystawy obrazów w okolicznym muzeum, bo w końcu mieszka się niedaleko i na pewno zdąży. Lub omija się tysiąc razy piękny park, gdyż prywatny skrót nie toleruje małej nawet zmiany azymutu.
Tak było i z Krefeld, leżącym dosłownie za miedzą, a zakatalogowanym jako typowe portowe brzydactwo Zagłębia Ruhry. W końcu w Nadrenii dosyć jest atrakcyjniejszych miejsc nadających się na cel niedzielnej rodzinnej wycieczki. Krefeld tak bardzo przestało dla nas istnieć, że nawet planując weekendowe eskapady nie braliśmy pod uwagę prowadzącej przez nie trasy szybkiego ruchu, przedkładając nad nią zapchaną autostradę. Jednak gdyby status quo tego miasteczka w mojej głowie się nie zmienił, nie byłoby niniejszego artykułu …
W dość regularnych odstępach czasu w każdym z niemieckich landów odbywa się publiczna wystawa ogrodów, określana mianem Landesgartenschau. Jest to wystawa wędrująca, za każdym razem odbywa się w innym mieście. Jednym z jej celów jest promocja turystyczna – wystawy często są organizowane w mniej znanych miastach lub mniej znanych dzielnicach miast znanych. Czasem chodzi tylko o zwrócenie uwagi na już istniejący park, gdzie indziej zakładane są nowe tereny zielone, lub przekształcane te już istniejące. W zależności od finansów i priorytetów danego landu wystawy te odbywają się rokrocznie, co dwa lata, lub tez na zasadzie „jak Bóg da, a partia pozwoli”.
W Nadrenii-Westfalii stosuje się tę trzecią regułę. I tak w roku 2002 Bóg dał, a rządząca koalicja pozwoliła, organizatorzy zaś zdecydowali się na decentralizację i Landesgartenschau objęło kilka nadreńskich miast – m.in. Düsseldorf, Leverkusen, Mönchengladbach i – Krefeld.

Krefeld – Linn, rynek
W połączeniu pojęcia Garten (czyli ogród) z Krefeld tkwiła tak wielka, wręcz niepokonywalna sprzeczność, że postanowiliśmy przekonać się naocznie, gdzie też w tym mieście jest cokolwiek zielonego. I tak, w ramach niedzielnego spacerku odkryliśmy dzielnicę Linn. Niegdyś samodzielne miasto, skupione u stóp obronnego zamku. Tenże widać z dość daleka, także z autostrady, tereny na lewym brzegu Renu są płaskie jak talerz. Jadąc z kierunku Essen najszybciej osiąga się Linn opuszczając autostradę w dzielnicy przemysłowej, szarej i wyboistej, wśród niekończących się hal magazynowych – tym większy jest kontrast, gdy się wreszcie osiągnie cel.

Burg Linn
Wtedy, w roku 2002, widać było że przynajmniej część parku wokół Burg Linn swe istnienie zawdzięcza tylko Landesgartenschau. Dziś różnice między nowszą a starą roślinnością zarosły, do spaceru zapraszają zarówno zamaszyste ścieżki wiodące wzdłuż (całkiem długiej) fosy, jak i te prowadzące od razu w kierunku zamku i sąsiadującego z nim pałacyku myśliwskiego. W ogóle interesująca to para – średniowieczny masyw zamczyska dominuje nad okolicą, jest posępny i mimo że stoi w środku miasta, sprawia wrażenie bardzo samotnego. Pałac myśliwski zaś ze swoją żółtą fasadą i wieloma zielono obramowanymi oknami zdaje się mieć jak najlepszy humor. Podobnie zróżnicowany jest park: część wokół średniowiecznego zamku jest otwarta, nic nie zatrzymuje wzroku – drzewa rosną niezbyt gęsto, brak prawie krzewów; natomiast ogród rokokowego pałacyku myśliwskiego kryje w sobie wygięte mostki, oczko wodne, zaciszne ławeczki i różnorodność niewysokich roślin.
W zamku mieści się muzeum (jeszcze go nie zwiedziliśmy, ale to nadrobimy, w końcu mieszkamy w pobliżu…), w jego bardzo bliskim zaś sąsiedztwie – co doceni każdy kto ma dzieci – spory plac zabaw.

Pałacyk myśliwski
Urodziwa część Krefeld jednak nie kończy się na zamku. Ba, trudno też nazwac Burg Linn jej ukoronowaniem. Wystarczy bowiem minąć żółty pałacyk, kierując się w lewo, i oto znajduje się człek w miejscu, gdzie czas stanął. Szczególnie uderzające jest to wrażenie latem, przy pięknej pogodzie. Domeczki z okiennicami, strojne w pelargonie, jeden przy drugim, na ulicy kocie łby, perspektywa ulicy zamknięta i jednocześnie otwarta łukiem kamiennej bramy. Aż chciało by się mieć czarodziejską gumkę-myszkę i wymazać stojące wzdłuż ulic samochody, elektryczne latarnie i anteny telewizyjne. Najfajniejsze zaś jest to, że taki flair rozpościera się nie nad jedną czy dwoma uliczkami (z których zadziwiająco wiele nosi francuskie nazwy). Niezbyt długi spacer ujawnia że cała dzielnica Krefeld Linn jest taką właśnie zabytkową perełką, której nie dotknęły wichury wojenne i która czeka, aż ktoś zada sobie trud, by ją odkryć za siedmioma magazynami i siedmioma kominami.

Zdjęcia autory