Wszystko płynie, jak mawiał Pantarej. Woda w rzece płynie na przykład, co zostało wykorzystane w pięknym zwyczaju puszczania wianków na wodę w Noc Świętojańską. I patrzenia, jak płyną, a wszystko inne wraz z nimi.
Kiedy byłam mała, wianki wiłam z pomocą babci, potem zatykałyśmy świeczkę w środek i puszczałyśmy na wodę na pobliskim stawie. Odpływały, nie bardzo daleko, bo woda była stojąca, ale wiatr robił swoje i gdzieś tam płynęły (a wszystko z nimi). Staw też odpłynął po latach, a na jego miejscu pojawił się Kraków i Wisła.

Jedno, co nie odpłynęło raz na zawsze, to długie noce czerwcowe. Cyklicznie wracały, a wraz z nimi coroczny rytuał, tyle, że znacznie bardziej wypasiony: sztuczne ognie, jakieś widowiska, wodne ekrany, Goran Bregovic i inne gwiazdy, występujące na estradzie ustawionej na tę okoliczność nad brzegiem Wisły. Tłumy ludzi, dzielący się zasadniczo na dwie grupy: większa, koczująca nad brzegiem i mniejsza, podziwiająca sztuczne ognie z Kopca Kościuszki.

Potem ci, co byli nad rzeką, zazwyczaj postanawiali, że w przyszłym roku idą na Kopiec, i odwrotnie – jakoś tak telewizja nas przyzwyczaiła, że jak już coś oglądamy, to z boku, z przodu, z góry, z dołu, z bliska i z daleka jednocześnie. Przez co, oczywiście, widok pióropuszy ognia widziany na wąskim skrawku nieba między głowami tych, co z przodu a ciemniejącymi koronami drzew, nikomu jakoś nie wystarczał i każdy sobie obiecywał, że w przyszłym roku już się na ten cyrk nie nabierze, a nawet jeśli, to sobie zajmie lepszą pozycję (po czym przez następny rok widzi tyle różnych fajerwerków w telewizorze, że zapomina, jak to się ma do rzeczywistości i w gdy nadchodzi kolejny czerwiec, znów się nabiera).

Widowisko trwa jakieś dwadzieścia minut, do pół godziny, ale przecież nie tylko z tego się składa cała impreza. Oto u stóp Wawelu porozkładane są stoiska z niezmiennym od lat asortymentem: plastikowe świecące czerwone rogi do założenia na głowę, bransoletki z rurek od kroplówki wypełnione fluoresceiną, miotełki ze światłowodów z żyłki wędkarskiej. I sprzedawcy frytek oraz kiełbasy z musztardą z grilla. Co roku się snujemy między nimi, skład naszej ekipy się trochę zmienia, chociaż nie tak bardzo, bo zasadniczo są tam wszyscy, więc właściwie trudno nie spotkać tam kogoś, kogo się spotkało rok temu, chyba, że umarł lub wyjechał.
Co roku, po wypiciu kilku piw w końcu zaczynamy się zastanawiać, gdzie by się tu właściwie wśród tych tysięcy ludzi wysikać. Co roku nabywamy odcinek rurki od kroplówki świecący na zielono, różowo lub niebiesko. Niczym kwiat paproci, te gadżety rozkwitają tylko tej nocy, a rano już zamieniają się w kawałek tworzywa z czymś w środku, co wcale nie świeci.
Co roku, między kiełbasą a frytkami (lub na odwrót, zależnie od kierunku marszu) zastanawiamy się, gdzie pomiędzy czerwcami podziewają się twórcy tego świecącego badziewia (teoria, że zaliczają wszystkie prowincjonalne odpusty jest nie do utrzymania, bo te gadżety jednak się sprawdzają raczej po ciemku, a odpusty są w ciągu dnia).

I jeszcze specjalny, doroczny rytuał wieńczący wieczór (właściwie powoli zmieniający się w poranek) – powrót do do domu odbywający się z prędkością siedzącego psa, bo krakowska komunikacja miejska w nocy jest taka, jakby jej w ogóle nie było, a ulice są zakorkowane samochodami dokładnie na długości paru kilometrów. Co sprytniejsi próbują przez komórki zamawiać taksówki, ale miny im rzedną, kiedy słyszą, że taksóweczka będzie za godzinę (a czego się niby spodziewali, że ona przefrunie nad resztą samochodów?), więc w efekcie spora grupa imprezowiczów wraca na piechotę, grając na nosie wściekłym kierowcom, którzy oczywiście obiecują sobie, że już nigdy… etc.

Co miało popłynąć, to popłynęło, nigdy mi się nie udało zająć takiego miejsca, żeby zobaczyć, czy jakikolwiek wianek rzeczywiście w Noc Świętojańską popłynął rzeką spod Wawelu, a tym bardziej, czy gdziekolwiek dotarł.

Co odpłynęło, dla mnie przynajmniej, to Kraków. Przypłynęło za to jakieś miejsce, którego nie sposób nazwać ani wsią, ani miastem, w ogóle tak niefajne, że nic, tylko przeczekać, aż sobie popłynie dalej, skoro wszystko płynie, to to miejsce też. Póki co, jedno co mnie trzymało tam przy życiu, to pobliże oceanu. Przyszedł czerwiec, a tu nagle żadnej Nocy Świętojańskiej, żadnych starych znajomych ani miejsca, gdzie by można pójść, nic… nikt nie świętuje początku lata, bo w tym klimacie lato jest cały rok,  a i różnica między najdłuższym a najkrótszym dniem w roku bliżej równika jest mniejsza. Pogańskich kultów też tutaj jakby mniej, niż na Starym Kontynencie.

Są, oczywiście, inne święta i inne nowe, świeckie tradycje. Nastał czwarty lipca, Dzień Niepodległości. Sztuczne ognie na wybrzeżu – a pojedźmy, co tam. I cóż się okazało, jednak Kraków w prawie całej krasie (bo bez Wawelu i ekipy) przypłynął przez Atlantyk. Pas intercoastalu szerszy trochę niż Wisła, no, jesteśmy w Ameryce, tu wszystko musi być trochę większe. Ale poza tym – wszystko dokładnie tak samo! Taki sam deptak wzdłuż wody. Ta sama muzyka na takiej samej estradzie. Te same fajerwerki odbijają się tak samo w wodzie, ten sam zapach frytek i kielbasy („ł” zgubiło kreseczkę, jak mawiał poeta) z musztardą z grilla unoszący się nad tymi samymi miotełkami ze światłowodów, świecącymi diablimi rogami i bransoletkami z fluoresceiną. I taki sam tłum w szortach. Więc jednak nie tylko wszystko płynie, ale i gdzieś w końcu dopływa! Tajemnica straganów z rurkami została rozwiązana po latach.

Nieprawdopodobny korek po całej imprezie i przysięgi kierowców że „już nigdy więcej…” też przypłynął, a jakże. Jak wszystko płynie, to wszystko.