Na początku nic nie zapowiadało, że kiedykolwiek zapałam sympatią do tego kraju. Pełnia lata, potworny upał i nieustanny deszcz. Pierwsza w życiu tak długa podróż samolotem i jej nierozłączny towarzysz, jet lag. Bezsenne noce i dni wypełnione bezsensownym snuciem się ulicami lub przesiadywaniem w hotelowym pokoju. Sofia Coppola musiała doświadczyć tego na własnej skórze, inaczej nie nakręciłaby Lost in translation. Seul wydawał się mieścić na innej planecie.

Mój podły nastrój uległ zmianie wraz z końcem upałów i pory deszczowej. Wyprowadziliśmy się z hotelu i gdy pewnego wrześniowego poranka gorącą saunę zastąpiło orzeźwiające jesienne powietrze, pomyślałam, że to miejsce da się jednak polubić. Może to i wielka metropolia, ale czysta, pełna zieleni i stosunkowo bezpieczna. Pamiętam swoje zdumienie, gdy zgubiony portfel odnalazł się razem z zawartością, kurtka zostawiona w publicznej toalecie leżała tam nadal kilka godzin później. Zaskoczona byłam, że ludzie noszą telefony komórkowe zawieszone na szyi i otwarte torebki. W końcu sama przestałam nerwowo przyciskać plecak w metrze i rozglądać na boki podczas wybierania pieniędzy z bankomatu.

Wynajęliśmy mieszkanie w maleńkiej bocznej uliczce, na której ilość budynków mieszkalnych równała się ilości restauracji. Jego właściciel był prawdopodobnie w siódmym niebie z powodu znalezienia nowych lokatorów. Nie, niczego mu nie brakowało, miało dobrą lokalizację, było nowe i przestronne, ale… Mieściło się na czwartym piętrze, a czwórka to w Korei pechowy numer. „Cztery” wymawia się tak samo jak „śmierć”. I chociaż czwarte piętra fizycznie istnieją, to rzadko w którym hotelu znajdzie się w windzie przycisk z tą cyfrą.

  

Zaczęłam urządzanie naszego nowego lokum przy pomocy nieocenionego pana Kima, oddelegowanego przez hotel, w którym pracował mój mąż. „Mrs. Witek, mam dla pani wzornik tapet”, „Mrs. Witek, dziś przywiozą pani pralkę”… Mrs. Witek przyprawiała mnie na początku o niepohamowane ataki śmiechu. Naszego nazwiska nikt nie potrafił wymówić i dziwnym zrządzeniem losu jego funkcję zaczęło pełnić zdrobnienie imienia męża. Nie miałam innego wyjścia, niż do tego przywyknąć. Próby skłonienia któregokolwiek z naszych wspólnych koreańskich znajomych, by mówił mi po imieniu, spełzły na niczym.
Z czasem przekonałam się, jak bardzo tradycyjne jest koreańskie społeczeństwo i jak ściśle trzyma się wyznaczonych reguł. Po imieniu można mówić do rówieśnika lub młodszej osoby, ewentualnie bliskiego znajomego, ale nigdy zwierzchnika. Im ktoś starszy i wyżej stojący w służbowej hierarchii (a te dwie sprawy są zwykle tożsame), tym większy należy mu oddać respekt. I dlatego rozmowa z nieznajomym zaczynała się zwykle od pytania o mój wiek. Osobom wychowanym w kulturze europejskiej może się ono wydać zbyt osobiste, w Korei jest jak najbardziej na miejscu. Dalej następowały pytania o stan cywilny, a gdy okazywało się, że jestem mężatką, także o liczbę dzieci. Brak? Tyle lat po ślubie? To kiedy, kiedy, kiedy?

Trzeba przyznać, że najmłodszym mieszkańcom Korei jest czego zazdrościć. Na początku są wszędzie zabierani na plecach mam lub babć. Obie strony zdają się być zadowolone z tej formy transportu, bo dzieci tak noszone zwykle słodko śpią, zaś mamy mają wolne obie ręce. Sklepów z akcesoriami, ubrankami i zabawkami dla dzieci jest zatrzęsienie, nie brak też parków rozrywki i innych atrakcji. Maluchy są hołubione, chociaż nie rozpuszczane. Laba kończy się, gdy dziecko idzie do szkoły, w której przez następnych kilkanaście lat musi nosić mundurek i naprawdę solidnie przykładać się do nauki. Dziewczynie wolno zrobić pierwszy makijaż dopiero, gdy pójdzie na studia. Za to od tej pory jest to u niej nawet pożądane.

Naszą ulubioną weekendową rozrywką stało się chodzenie po górach. Wystarczyło dojechać do jednej z końcowych stacji metra i dołączyć do rzeszy Koreańczyków uprawiających ten relaksujący sport. Zdaje się, że nie obowiązują w nim żadne ograniczenia wiekowe – wspinali się z nami nie tylko ludzie młodzi, ale i żwawi staruszkowie, podpierający się laską, chyba tylko dla podkreślenia powagi swego wieku, wspinały dzieci, nie był rzadkością widok kobiety w zaawansowanej ciąży. W drodze na szczyt koniecznych było kilka przystanków. Często wcale nie po to by odpocząć, ale żeby odpowiedzieć na pytania ciekawskich tubylców, czasem popozować z nimi do zdjęć, kiedy indziej przyjąć lub odrzucić zaproszenie do wypicia soju. Ale jeśli w góry pojechało się jesienią, postoje były dużo częstsze. Widoki zboczy porośniętych różnokolorowymi odmianami klonów po prostu zapierały dech w piersiach. Nie gorzej prezentowały się wiosenne krajobrazy, pełne kwitnących azalii.

Z nadejściem pierwszych chłodów poznałam zalety tradycyjnego w Korei ogrzewania podłogowego. Nie ma zimą niczego przyjemniejszego od ciepłej podłogi! Przez stulecia system ten przechodził różne metamorfozy, dziś mieszkania ogrzewa ciepła woda rozprowadzana w rurach umieszczonych w posadzce. Nie wiem, czy Koreańczycy wymyślili ogrzewane podłogi, bo spędzają na nich większość swego życia, czy życie ich koncentruje się na podłodze z powodu tego rodzaju ogrzewania. Faktem jest, że na niej siedzą, śpią i jedzą przy niskich stolikach. I bardzo dbają o jej czystość. Wejście w butach w głąb mieszkania jest niedopuszczalne, zdejmuje się je zaraz za drzwiami. Moja koreańska znajoma zagadnięta o podłogę, przyznała, że myje ją raz dziennie w dni powszednie (pracuje na cały etat!) i trzy razy w czasie weekendów.

   Nie myłam podłóg trzy razy dziennie, ale inne zwyczaje musiałam zaakceptować. Na przykład wyrzucanie zużytego papieru toaletowego do kosza zamiast muszli klozetowej. Albo fakt, że w upalny letni dzień nie mogę wyskoczyć do sklepu w skąpym topie, jeśli nie chcę być przyczyną kilku wypadków drogowych.
Przyzwyczaić musiałam się też do segregacji śmieci, co akurat nie było trudne. Worki na śmieci są w Korei stosunkowo drogie, ale w cenie zawarta jest już opłata za ich wywóz. Ludzie mają więc silną finansową motywację, by segregować surowce wtórne, bo te wywożone są za darmo. Osobno zbiera się też resztki pożywienia.

Może pocieszy Polaków fakt, że i w Korei zima potrafi zaskoczyć drogowców. Rzadko pada tam śnieg, ale gdy spadnie, całkowicie paraliżuje ruch drogowy. Zdarzyło nam się powracać do Seulu kompletnie zapchanym pociągiem, gdyż wszystkie autobusy zostały odwołane z powodu zasypania autostrady – śnieg padał tylko jedną noc. Zimą w Seulu często odwoływane są zajęcia w szkołach, bo autobusy nie mogą dowieźć dzieci po stromych i nagle oblodzonych uliczkach. Koreańczycy, drżąc w cienkich kurtczynach, narzekają na zimową aurę. Ja, urodzona w pobliżu polskiego bieguna zimna, nie wspominam jej źle. Była nawet trochę magiczna. Przez trzy kolejne zimy, które tam spędziłam, pierwszy śnieg spadał zawsze w Wigilię.

Koreańczycy to bardzo dumny naród. Chlubią się swoim krajem, kuchnią, kulturą. Znajoma zapytana, jak w ich rodzimym języku nazywają Koreę, odpowiedziała, że właściwie nikt nie używa tej nazwy. Mówią: mój kraj, moja ojczyzna. I chociaż wysłuchiwanie długich tyrad na temat wspaniałości, jakie niesie ze sobą życie w Korei może przybysza z zewnątrz irytować, mieszkańcom tego kraju trzeba oddać sprawiedliwość. Dokładają wszelkich starań, by każdy obcokrajowiec nabrał przekonania, iż lepszego miejsca nie znajdzie. Nigdzie nie doświadczyłam tyle bezinteresownej życzliwości, czasem od zupełnie obcych ludzi.

A gdy zaczęło się następne upalne lato i Koreanki wyjęły z szaf przeciwsłoneczne parasolki, ja, bogatsza o doświadczenia z poprzedniego roku, postanowiłam ten ciężki okres spędzić w Polsce. Do Korei powróciłam jesienią, tym razem z zapasem melatoniny.

Zdjęcia z archiwum autory