W czerwieni, złocie i tumanach kurzu – Chiny
Chińczycy znają przekleństwo „Obyś żył w ciekawych czasach”. „I w ciekawym kraju” – dopowiadam sobie po ponad dwóch latach spędzonych w ojczyźnie wynalazców papieru, prochu i spłukiwanej muszli klozetowej.
Przylatując do Chin północno-wschodnich trzeba być przygotowanym na ekstremalne temperatury. Chociaż mądre książki mówią o czterech porach roku, według moich obserwacji występują tu tylko dwie – lato, które rozpala do białości nawet beton, i zima, skuwająca wszystko lodem. Chińczycy starają się udowodnić mi, że jestem w błędzie. Tłumaczą, że wiosnę rozpoznaje się przecież po silnych wiatrach, niosących tumany piachu znad pustyni Gobi.
To kryterium zaczyna jednak zawodzić, gdyż w miarę pustynnienia coraz większych obszarów w Mongolii i na północy Chin (o przyczynach tego zjawiska pisze Kasia Kromka w Ekologicznej cenie rozwoju Chin) burze piaskowe pojawiają się także o innych porach roku. Gazowe maseczki zakrywające usta nie są żadnym dziwactwem, zaś kobiece głowy omotane tiulowymi chustami tak, by twarz była szczelnie zasłonięta, to bardzo częsty widok.
A co z jesienią? Gdyby się uprzeć, można powiedzieć, że jesień to ten króciutki okres na przełomie września i października, kiedy zachodzi nagła konieczność okrycia się czymś na noc. Najpierw tylko prześcieradłem i kocem, potem jedną kołdrą, drugą… Następnie do sypialni ściąga się wszystko, co daje odrobinę ciepła, bo na zewnątrz już mróz, a grzać jeszcze nie zaczęli. Początek sezonu grzewczego ustalony jest odgórnie, a Komitet Centralny nie będzie przecież ustępował przed niesubordynowaną aurą.
Tak ma się rzecz z porami roku w Szenjang, przemysłowym mieście o prawie siedmiomilionowej populacji, szarym i zanieczyszczonym. Mieście położonym z dala od uczęszczanych przez turystów tras, gdzie obcokrajowiec jest ciągle rzadkością i musi się liczyć z byciem pod ciągłym obstrzałem ciekawskich spojrzeń. Mieście, do którego nigdy nie czyszczonych chodników i ulic trzeba się po prostu przyzwyczaić. Dłuższy w nim pobyt wymaga dużej odporności na hałas, plucie i dym papierosowy – zjawiska charakterystyczne dla całych chyba Chin.
Chińczycy są głośni. Głośno rozmawiają, do słuchawki telefonicznej krzyczą, nawet niewielki tłum ludzi zebranych w restauracji byłby w stanie zagłuszyć startujący samolot. Na ulicy pokrzykują obwoźni sprzedawcy kwiatów i warzyw, zbieracze śmieci, segregujący przy okazji surowce wtórne (podobno całkiem dochodowa profesja!) a nad wszystkim górują używane nieustannie samochodowe klaksony.
Szczytowe natężenie hałasu następuje w okolicach chińskiego Nowego Roku, kiedy każdy obywatel Państwa Środka stara się odpalić tyle fajerwerków, na ile mu siły i finanse pozwolą. Przez mniej więcej cztery tygodnie, w dzień i w nocy, mam w uszach zatyczki. Bez nich trudno byłoby mi się skupić nad pracą czy książką, nie mówiąc już o zaśnięciu. Strzelające petardy mają zbudzić śpiącego przez resztę roku smoka, który przyniesie wiosenny deszcz, i odstraszyć wszelkie zło.
Dla zapewnienia pomyślności domy dekorowane są ornamentami z czerwonego papieru, symbolizującymi szczęście i witalność oraz odstraszającymi złe moce. Przez całe Chiny płynie wtedy rzeka pieniędzy skrytych w małych czerwono-złotych kopertach, wręczanych dzieciom przez dorosłych, podwładnym przez zwierzchników. Czerwień i złoto stroją całe miasto, niczym bombki i światełka nasze choinki. Trzeba przyznać, że pięknie wyglądają miliony czerwonych lampionów, rozświetlających w czasie obchodów Nowego Roku niemal każde okno.
Jeszcze przed przyjazdem do tego kraju zostałam uprzedzona, że Chińczycy plują, ale nie przypuszczałam, że proceder ten przybiera taką skalę. Plują wszyscy i wszędzie. Starzy i młodzi, mężczyźni i kobiety, na ulicy i w domu, w parku i restauracji. Słowo „plucie” brzmi zresztą zbyt łagodnie, by w pełni oddać charakter tego zjawiska. Nie słychać w nim charkotu gęstej wydzieliny, odrywanej z dużym wysiłkiem z głębin klatki piersiowej, nie widać mikrobów unoszących się nad zaplutymi chodnikami. A gruźlica szaleje! Nic tak nie odbiera apetytu, jak plujący w serwetkę lub na talerzyk współbiesiadnik. Władze próbują z tym walczyć, jak na razie z niewielką skutecznością. Rezultaty są widoczne jedynie w wielkich miastach, jak Pekin czy Szanghaj, ale im od nich dalej, tym gorzej.
Chiny są rajem dla palaczy i piekłem dla reszty ludzkości, która w milczeniu musi znosić unoszące się wszędzie kłęby dymu. Zapalić w autobusie, pociągu? Czemu nie! Palący taksówkarz? Zanim zapali, poczęstuje też pasażera. Podział miejsc na te dla palących i niepalących? Nie ma znaczenia, bo i tak nikt się do niego nie stosuje. Zakazać Chińczykowi palenia, zwrócić uwagę, że w danym miejscu palić nie powinien, to jak wymierzyć mu policzek – wielka obraza, a w najlepszym razie brak zrozumienia dla twojej prośby.
Papierosy odgrywają dużą rolę w życiu towarzyskim – częstowanie nimi pomaga w zawieraniu znajomości, rozluźnia napiętą atmosferę. Są też zawsze mile widzianym prezentem; często służą jako łapówka, która pomaga w załatwieniu wcześniej absolutnie niewykonalnej sprawy. Na weselach pełnią rolę fantów, za które młoda para „wykupuje” od gości prezenty, czyli po prostu pieniądze ofiarowywane, a jakże, w czerwono-złotych kopertach.
Wyżej opisane zjawiska utrudniają mi życie bardziej niż nieznajomość języka. Oczywiście, ideałem byłoby mówić płynnie po chińsku (tu: dialekt mandaryński), ale można sobie poradzić operując jedynie kilkoma zwrotami, ze szczególnym uwzględnieniem tematyki zakupowej. „Ile to kosztuje?”oraz „To za drogo!” opanować trzeba koniecznie, bo Chińczycy w umiejętności targowania się ustępują tylko Arabom. A możliwe, że jest dokładnie odwrotnie… Liczebniki, miary i wagi, do tego zestaw karteczek z adresami najczęściej odwiedzanych miejsc i można ruszać na podbój miasta.
Pod pomnikiem Mao, w samym centrum Szenjang, zbierają się młodzi Chińczycy szukający możliwości darmowej konwersacji po angielsku. Większość z nielicznych turystów trafia tu, by w przelocie zerknąć na Przewodniczącego, uwiecznionego w otoczeniu radosnej gromadki intelektualistów, żołnierzy i wieśniaków. Mało kto ma cierpliwość, by odpowiadać na powtarzane przez kolejne osoby pytania: skąd jesteś, co tu robisz i jak się nazywasz. Młodzież spod pomnika może się jednak okazać pomocna dla osób zupełnie nie znających miasta i języka.
Atrakcje turystyczne zaczynają i kończą się na Pałacu Cesarskim – mniejszej wersji Zakazanego Miasta, kilku grobowcach oraz pagodach, wyznaczających niegdysiejsze granice miasta. Można do nich zaliczyć także „czarodziejską górę”, na którą da się wjechać rowerem bez pedałowania, natomiast zjazd wymaga użycia siły. Nieliczne parki dają odrobinę wytchnienia wśród zieleni, której próżno szukać poza ich terenem. Przedpołudniami są pełne spacerujących i ćwiczących (głównie Tai Chi) starszych ludzi. Nocne kluby oferują program rozrywkowy rodem z kiepskiej rewii, barmanki popijają z gośćmi piwo i grają z nimi w kości. Najwięcej pozytywnych wrażeń dostarczają wizyty w restauracjach, których jest tu mnóstwo, od śmiesznie tanich po zaskakująco drogie. Ale podawane potrawy są zawsze pierwszorzędne i w tak dużym wyborze, że wieczność trwałoby wypróbowanie wszystkiego.
Telewizja oferuje kilkadziesiąt kanałów, wszystkie w języku chińskim. Tylko CCTV9 nadaje po angielsku program, skierowany do mieszkających w Chinach obcokrajowców. Filmy w kinach są dubbingowane. Anglojęzyczne kanały można oglądać w lepszych hotelach, rzadko w prywatnych domach, bo za możliwość odbioru zapłacić trzeba spore, jak na tutejsze realia, pieniądze. Oczywiście, po uzyskaniu uprzednio specjalnego zezwolenia. W atmosferze kontroli i zakazów w oficjalnych mediach kwitnie inicjatywa prywatna. Sprzedaż nielegalnie kopiowanych filmów i seriali telewizyjnych odbywa się praktycznie jawnie.
To ponure miejsce, zmienia się jednak na korzyść z każdym rokiem. Kilka miesięcy po moim przylocie wzdłuż głównej ulicy posadzono miłorzęby. Znikają rozwalające się rudery, burzone są paskudne budowle pamiętające czasy panowania Rosjan. Nowy burmistrz przyciąga poważnych inwestorów. Za jego rządów sąsiednie Dalian zyskało miano Hongkongu Północy. Kto wie, może tutaj dokona następnego cudu.
Zdjęcia: archiwum własne autorki
Zobacz też:
Chongqing
Ponad chmurami – życie w Zakazanym Mieście
Wyspa Tarasów – opowieści z Tajwanu
Przy okrągłym stole