Pamięci mej gładki kamyk…
Wiesz, czasem myślę, że okrak jest zwykłym malkontenctwem. Ot, mieć powód by ponarzekać. Skąd ten pomysł? Popatrz, choćby mój stosunek do tubylczych pór roku. Notorycznie tęsknię za złotą, polską (ZŁOTĄ i POLSKĄ) jesienią. Gdyż tutejsza bardziej żółtoburą jest, co wynika ze sporego rozprzestrzenienia się platanów na niekorzyść klonów. Owa burawa żółtość odnosi się do geograficznie niedużego „tutaj”. Wystarczy wyściubić nos troszkę na południe i już klony są górą. Poza tym – skoro tak szalenie kocham złotoczerwone klony, mogłam się przenieść do Kanady, gdzie miałabym najpiękniejszą jesień pod słońcem. Założę się jednak (i niewątpliwie wygram), że kanadyjska jesień byłaby … zbyt czerwona?!
Nie, nie kocham klonów większą miłością, niż platanów. Przez długi czas były mi doskonale obojętne. Dopiero ich brak uświadomił mi ich piękno…
Z zimą rzecz ma się podobnie. Naprawdę nie cierpię śniegu i mrozu. I powinnam się cieszyć, skoro w nowym miejscu zamieszkania temperatura rzadko spada poniżej zera. A jednak i to mnie nie cieszy… chyba, że tubylcy w obliczu –3°C używają porównania: „Syberia” – wtedy ze złośliwą satysfakcją stwierdzam w duchu, że nie mają pojęcia… W ogóle nie mają pojęcia o niczym, zakładają, że w innych stronach świata tak samo być musi, jak u nich, banan i pomarańcza są ogólnie dostępnym towarem, a rodzina z dwójką dzieci zobowiązana jest mieć domek z ogródkiem….
O tak, mogłabym tak w nieskończoność…. pluć jadem i dziwić się temu status quo, tylko – to niczego nie zmieni. Może powinnam była powiedzieć – niczego nie poprawi. Przez to moje marudzenie nie narośnie mi tu nagle lasów klonowych…
Na kliszy mojego mózgu zachowana odbitka: czyste i chłodne, wysokie niebo. I liście klonów, żółtoczerwone, podświetlone słońcem, prawie pomarańczowe. Ostry, ale i pelen harmonii kontrast. Tylko impresjoniści umieliby oddać ten widok, nie będąc posądzonymi o kicz. Te liście i to niebo, sprzed wielu lat, z ulicy, przy której stała moja szkoła…
Oszlifowane nurtem pamięci, powtarzaniem wspomnień, aż stały się idealnie gładkie jak otoczak – to jest mój punkt odniesienia. Chwilami wydaje mi się, że nawet gdybym mogła cofnąć się w czasie i znów zobaczyć te liście pod owym niebem – nie dorównałyby obrazowi który pamiętam… Przegrałyby z samymi sobą…
Otoczak. Skojarz: …kamyk. Twardy, obły, zimny… można go wrzucić do cudzego ogródka. I czyż nie to właśnie robię, nie dając sobie i mojemu „tu i teraz” szansy na zasiedzenie się w wolnej niszy mego mózgu? Kamyku moich wspomnień, nie panosz się tak. Popatrz, otoczaki w potoku współgrają, wieloma warstwami moszczą koryto… i nie ranią stóp.
Ilustracje autory
Zobacz też: Okrak emigracyjny
Kartki z emigracyjnego pamiętnika