Jeremy idzie na wojnę
28 grudnia 2002
O świcie do Aleksa zadzwonił jego brat, Jeremy, z życzeniami urodzinowymi i wiadomością, że umarła babcia. Jej śmierć nie była dla nikogo zaskoczeniem – zaskoczeniem był fakt, że po wylewie żyła cztery dni, a nie kilka godzin, jak przepowiadali lekarze. Dzięki temu jej siedmioro dzieci, których nie widziała od lat, zdążyło polecieć do NY się z nią pożegnać. Rodzice Aleksa polecieli poprzedniego dnia. Siostra była tam już wcześniej – wybrała się na święta do przyjaciółki, więc przy okazji odwiedziła babcię w wigilijny poranek. Parę godzin później staruszka po raz ostatni wstała ze swojego fotela na kółkach, dostała wylewu, upadając złamała rękę i nogę…
Nie polecieliśmy do Nowego Jorku żegnać babci. Pojechaliśmy do Miami żegnać Jeremy’ego. Bo Jeremy tego dnia wyruszał na wojnę.
Na I-95 korek większy niż zwykle, a może to tylko nam się tak wydaje, że czas stoi w miejscu? Nienawidzę tej drogi. Biegnie wzdłuż całego Wschodniego Wybrzeża. Kiedy jechałam tamtędy pierwszy raz, byłam zauroczona – że taka długa i gładka. Po latach, gdy zaliczyliśmy etap wstawania z dzieckiem o czwartej rano i dojeżdżania przez godzinę autostradą do pracy, usiłując nie wjechać przez sen pod którąś z licznych o tej porze ciężarówek, zauroczenie minęło. Zastąpiło je wrażenie, że ten kraj powstał dla samochodów, a nie dla ludzi. Jak inaczej można tłumaczyć fakt, że autostrady są nieustannie poszerzane, za to chodniki są rzadkością? Człowiek bez samochodu w wielu miejscach może umrzeć z głodu, zanim się doczołga gdzieś, gdzie da się kupić jedzenie. No, chyba że jest w stanie żywić się benzyną – bo stacja benzynowa jest na każdym rogu. Kierowcy zmęczeni całodobową jazdą robią wszystko, żeby nie zasnąć – rozwiązują krzyżówki, oglądają telewizję, uprawiają seks, onanizują się…
Na poboczu leżą dwa ciała, spod prześcieradła wystają czekoladowe nogi w białych adidasach. Znudzeni kierowcy zwalniają, żeby popatrzeć na zmasakrowany samochód, zawsze to jakaś odmiana. Korek robi się jeszcze gorszy. Co za absurdalna sytuacja: nie pojechaliśmy żegnać kogoś, kto umarł, żeby móc pożegnać kogoś, kto jedzie być może umrzeć, ale nie możemy się ruszyć z miejsca, bo ktoś umarł. Czy ktoś tu jeszcze pozostał żywy oprócz nas? Mniejsza z tym. God bless you, people. Przynajmniej babcia nie będzie szła do nieba sama.
Hymn, flagi, niekończące się przemówienia o tym, jak to Bóg błogosławi Amerykę, by niosła światu prawdziwe wartości. Bez Ameryki niechybnie glob pogrążyłby się w chaosie. Po części oficjalnej na stadionie, żołnierze dostają czas dla rodzin. Koszary są tak doskonale popielate i pozbawione jakiegokolwiek elementu, na którym można zawiesić oko czy myśl, że perspektywa wyrwania się stąd choćby do czołgu na pustyni jest kusząca. Na ścianie świetlicy wisi gazetka z instrukcją obsługi beretu. Mokry beret można wysuszyć, zamrażając go i wykruszając z niego lód, dowiaduję się. Nie dowiaduję się, skąd na pustyni wytrzasnąć zamrażalnik.
Jest jakoś dziwacznie. Jak i o czym rozmawiać z ludźmi, którzy są po drugiej stronie „czegoś”? O czym rozmawiać z kimś, kto jedzie do piekła? Pytamy Jeremy’ego, czy kręci go perspektywa wyjazdu. Kręcić go będzie perspektywa powrotu, odpowiada. A boi się? Jeszcze nie. Nie zdajesz sobie sprawy z tego, w co wpadasz, dopóki cię tam nie ma, mówi. Jeden z tych nieprzyjemnych momentów, kiedy wydaje się, że powietrze niemożebnie zgęstniało i zaczyna tworzyć grube ściany między ludźmi – tak, że każdy zostaje sam na sam ze sobą. W powietrzu wisi strach nie tylko o to, co się będzie działo na wschodzie, wisi też odsuwane przez wszystkich jak najdalej pytanie, jak się to skończy dla nas wszystkich. Instrukcja obsługi mrożonego beretu staje się niewiarygodnie odległa, rozpada się na nic nie znaczące kształty. A przecież nic się tak naprawdę szczególnego nie dzieje, przynajmniej tu i teraz.
Powinniśmy coś mówić, żeby przed samymi sobą wytłumaczyć sens tkwienia w tym przedsionku do „czegoś”. Nie wiemy, czy jeszcze zobaczymy kiedyś Jeremy’ego, więc mamy poczucie, że powinniśmy wykorzystać do końca ten dany nam dzisiaj czas – ale przecież nie będziemy się tak w milczeniu gapić na siebie. Z drugiej strony, każdy temat do rozmowy wydaje się być nie na miejscu. Wojna za straszna, inne za głupie. Wojna zresztą też się wydaje głupia.
Zjadamy jakieś batoniki z dmuchanego ryżu na koszt podatników. W zasadzie nie wierzę, żeby ktokolwiek dzisiaj w tym budynku był głodny. Chyba wszyscy mają ściśnięte żołądki. Batoniki raczej są pretekstem do tego, żeby coś powiedzieć, na przykład: „To ja pójdę po batonika, przynieść też komuś?”
W końcu wracamy do domu. Urodzinowa pocztówka od babci, którą znajdujemy w skrzynce, potęguje wrażenie nierealności tego dnia. Surrealistyczne uczucie, dostać od kogoś życzenia już po jego śmierci.
Przeglądam polskie portale, nic lepszego do zrobienia jakoś mi nie przychodzi do głowy. Czytam wiadomości i komentarze czytelników. W głowie mam kocioł. Ameryka się szykuje do wojny. Ta ekipa co wyjeżdża – oni naprawde wierzą w to, że jadą po to, żeby zapewnić światu pokój. Czy mają rację – nie wiem i nikt naprawdę nie wie.
A w Polsce wszystko po staremu, sądząc z tego, co można przeczytać w Internecie. To znaczy, aborcja. I zbliżająca sie wojna, rzecz jasna, też. Posty w popularnych portalach na oba te tematy żarzą się do czerwoności… Każdy ma inne zdanie i każdy wie najlepiej. Skąd u nich ta pewność? Na temat tego, czym jest życie, kiedy się zaczyna, czy można je – i w imię czego – poświęcić? Ja nie mam pojęcia, więc się nie wypowiadam. Wiem tylko, że gdyby ktoś dybał na Piotrusia, to bym zajebała. Ale znowu ta oczywistość inaczej by pewnie wyglądała w oczach na przykład matki domniemanego dybiącego. Więc nawet się nie będę nad tym zastanawiać.
Ale z tego całego kotła wyłania mi się taka myśl: ci od aborcji piszą, że każde życie jest święte i jest najwyższą wartością. Czemu nie, trudno znaleźć wartość obiektywnie i uniwersalnie wyższą. Tylko dlaczego jednocześnie każe nam się wierzyć, że w imię demokracji czy wolności jakiegoś narodu wolno się liczyć z niewinnymi ofiarami? Jeśli życie ma taką wartość, że w imię jego zachowania warto skazać matkę niechcianego dziecka i samo dziecko na egzystencję w warunkach poniżej ludzkiej godności (byleby żyli), to bądźmy konsekwentni: ludzie, którzy zorganizowali Powstanie Warszawskie, to żadni bohaterowie. Gdyby tak do nich przyłożyć tę samą miarę, co do tych nieszczęsnych niedoszłych matek, to z bohaterów staliby się kandydatami do nagrody Darwina i zbrodniarzami przy okazji. Przecież wiedzieli, że idą na niemal pewną śmierć? I że przez to, co robią, ściągają śmierć nie tylko na siebie, ale też na swoich najbliższych, również dzieci? Co za chora jazda. Czas się zdrzemnąć.
• • •
Wieczorem przychodzą goście. W końcu to urodziny Aleksa. No i trochę stypa po babci. Carrie, przyjaciółka Jeremy’ego i Aleksa, zbiera od wszystkich gratulacje, bo jest w drugim miesiącu ciąży (co jej nie przeszkadza palić jointów). Dobrze, wystarczająco dużo osób dziś odeszło, ktoś musi zająć wakujące stanowiska.
Telefon od Jeremy’ego – czy ktoś ma silnego trucka i nie jest jeszcze kompletnie pijany? Bo chłopcom w Miami dali przepustkę na wieczór, więc Jeremy postanowił przyjechać na imprezę, ale drogą okrężną – przez las – i oczywiście się gdzieś zarył, trzeba pojechać wyciągać go z bagna. Dobrze, pożegnamy go jeszcze raz.
Więc oblewamy: Aleksa urodziny, Jeremy’ego, babcię – świeżo upieczonego anioła (Jeremy mówi, że za każdym razem, kiedy jedzie do Kuwejtu lub Iraku – a to jest jego trzeci raz – umiera ktoś z rodziny) i dziecko Carrie.
Liczba zabitych żołnierzy w Iraku dziś przekroczyła tysiąc.
Dziecko Carrie nigdy się nie narodziło, nie chciało jej się być w ciąży. Ale życie się nie poddaje tak łatwo: ona znów jest w ciąży. Tym razem jej nie przerwała, urodzi.