Idziemy z wizytą… w Nowej Zelandii
Najpierw oczywiście ubieramy się do wyjścia… Nie, no przecież nie w Nowej Zelandii! Po prostu idziemy tak, jak stoimy. No, można ewentualnie się przebrać i umyć, jeśli cały dzień pracowało się w kopalni, ale też niekoniecznie.
Przy zaproszeniu warto jest się dowiedzieć, co należy przynieść. Jeśli planowane jest barbecue, przeważnie gospodarze zapewniają mięso, a goście przynoszą sałatki, pieczywo lub deser. Jeśli zbiera się grupka większa niż osiem osób, to popularne jest tak zwane pot luck: nie umawiając się, każdy przynosi, na co ma ochotę. Statystyka wykazuje, że przeważnie znajdzie się i główne danie, i jarzynki, i coś słodkiego. Ale jeśli nie, nie ma sprawy: byłam kiedyś na imprezie, gdzie każdy akurat przyniósł pizzę (ja też). I świetnie się bawiliśmy. Na deser gospodarze otworzyli butelkę likieru.
Pot luck nazywany jest też czasami ladies a plate (bo dawno temu tylko panie coś przynosiły, panowie nie), a w skrócie a plate, co dosłownie znaczy „przynieść talerz”. Pierwszy raz przyniosłam pusty… No co? Kazali przynieść talerz…
Kwiatki? Nieee, kwiatki to tylko walentynkowo. Jeśli kupuje się kwiatki gospodyni, to na pewno ma się romantyczno-erotyczne zamiary. Natomiast butelka wina albo skrzynka piwa jest zawsze mile widziana, zwłaszcza jeśli gospodarze wyjątkowo powiedzieli, żeby nic do jedzenia nie przynosić. Koniak raczej nie, nie piją go często.
Dobrze też znać lokalne zwyczaje. Jeśli zapraszają cię na tea o czwartej, to znaczy, że na herbatkę. Mogą być ciasteczka i kanapeczki ogórkowe, ale nie muszą (za to mleko i cukier będą obowiązkowo, przeważnie dodane do kubka zanim zdążysz zaprotestować). Natomiast tea o siódmej trzydzieści to obiad, ale nie uroczysty: można się spodziewać fasoli na grzance albo ryby z frytkami (o ironio, bez herbaty). Dinner to obiad uroczysty, z przystawką i deserem, po którym serwuje się kawę i herbatę, co jest sygnałem dla gości, że nadszedł czas się pożegnać. Supper to lekka kolacja, tradycyjnie podawana dosyć późno (dziewiąta, dziesiąta), ale zdarza się też i o siódmej, tak jak tea, z tym że supper to przeważnie coś na zimno.
Na imprezę przychodzimy punktualnie. Siódma to nie znaczy ósma. Wychodzimy, kiedy chcemy, nawet nazajutrz rano. Jeśli wypiliśmy za dużo, jest absolutnie dopuszczalne przespanie się na kanapie.
Parapetówki tutaj odbywają się bardzo mądrze: w dniu przeprowadzki wszyscy znajomi zapraszani są do pomocy w pakowaniu i przewożeniu. No, czy to nie świetny sposób poznania ludzi bliżej:
– Claire, nie wiedziałam, że nosisz taką fajną koronkową bieliznę.
– Ach, nie, to nie moja, to narzeczonego.
– O…
Po przewiezieniu gratów i ustawieniu ich na nowym miejscu dzwoni się po hamburgery albo zapala ogień pod barbecue. I jest przyjęcie.
Nie trzeba zresztą do tego przeprowadzki. Można zaprosić znajomych na śniadanie połączone z przekopaniem ogrodu albo naprawianiem dachu. Potomkowie pionierów przywykli do pomagania sobie nawzajem.
Urodziny wyprawia się tutaj bardzo dziwnie: przeważnie zaprasza się ludzi do restauracji… z tym, że każdy płaci za siebie. Jeśli ktoś nie przyniósł prezentu, może w ramach prezentu zapłacić za porcję jubilata.
Natomiast urodziny dzieci to zupełnie inna sprawa. Nie dość, że tort, to jeszcze karmi się frykasami dzieci i rodziców, płaci za wizytę clowna albo wróżki, a na koniec każde zaproszone dziecko dostaje torebkę z drobiazgami, które często przewyższają wartość przyniesionego prezentu.
No nic, ja tu gadu gadu, a obiad w lesie. Ale nie ma sprawy: kupię kurczaka z rożna i pójdziemy całą rodziną zjeść go na plaży. Zadzwonię też do znajomych i poproszę, żeby się przyłączyli.
Ilustrowała: Joanna Titeux/pinezka.pl