Chłopczyce, czyli stałam się Nowozelandką
– Kobiety w Nowej Zelandii nie potrafią dbać o siebie – twierdzi Margarita, konsultantka urody z Rosji. – W Moskwie dzień zaczynamy od mycia zębów i pełnego makijażu. Co tydzień chodzimy do fryzjera i kosmetyczki. Buty zawsze na wysokim obcasie, nawet idąc po kartofle nie wkłada się dżinsów. A tutaj?
Ano właśnie, tutaj. Wygląda na to, że Nowa Zelandia jeszcze nie wyrosła z lat sześćdziesiątych: dziewczyny noszą spodnie, bezpłciowe podkoszulki i krótkie włosy. Nie wiedzą, co to puderniczka. Piją piwo i bezkrytycznie stosują motto free love. Same potrafią zmienić oponę, poprowadzić jacht, zaserwować bombę w siatkówce. To już nie jest rewolucja seksualna, to po prostu nowy ustrój.
No, ale dlaczego? Czy tutejsi mężczyźni lubią kobiety, które różnią się od nich tylko systemem kanalizacji?
– To nie o to chodzi – usiłuje mi wytłumaczyć tubylczy kolega. – Dziewczyna niekoniecznie musi się zachowywać jak facet. Ale powinna umieć sama dać sobie radę w razie potrzeby, bez konieczności wspierania się na mnie. Nie powinna bezradnie trzepać do mnie rzęsami, kiedy trzeba wziąć kawał drutu numer osiem i naprawić płot. Lubię kobiety, które same potrafią ten płot naprawić. No i te, które mają własne zdanie, nawet jeśli różni się ono od mojego.
Proszę, proszę, a mnie się zawsze wydawało, że wystarczy zawołać „Ależ pan silny!”, żeby płot został zreperowany. Ale, okazuje się, nie w Nowej Zelandii.
A co z makijażem, z ładnymi szmatkami?
– Nie przeszkadzają mi – twierdzi kolega. – Mogę się przespać z każdą kobietą, czy się maluje, czy nie. A szmatki i tak się zdejmie.
– Ale ożenisz się tylko z taką, co ci potrafi naprawić płot? – Mówię to lekkim tonem, ale nie żartuję.
– Dlaczego zaraz „ożenisz”…?
A, właśnie. Panuje teraz w Nowej Zelandii moda na „stałych partnerów”. Małżeństwo jest niewygodne z wielu względów. Po pierwsze, szkoda pieniędzy (ślub cywilny kosztuje około pięciuset dolarów). Po drugie, pomoc od rządu (typu bezrobocie, dodatki finansowe dla osób posiadających dzieci, itp.) nie przysługuje, jeśli ma się zarabiającego męża lub żonę. Po trzecie, emerytura jest mniejsza dla małżeństwa w porównaniu z emeryturą dla dwojga osób stanu „wolnego”. A po czwarte, jeśli się coś nie ułoży, to na rozwód trzeba w Nowej Zelandii czekać dwa lata.
Dużo więc łatwiej zamieszkać razem bez urzędowego „papierka”. Zwłaszcza że Nowozelandczycy mają w tym wprawę, bo wspólne mieszkanie, tak zwane flatting, jest tu bardzo popularne. Po prostu zbiera się grupkę znajomych, lub też nieznajomych, trzy czy cztery osoby, i wynajmuje razem dom. Szokujące? Dla mnie tak.
– No ale jak to? – drążę teraz dla odmiany koleżankę. – Tak po prostu wpuszczasz obcego faceta do domu, dajesz mu klucz?
– Oczywiście, że nie! Najpierw z nim rozmawiam…
Jedna rozmowa, no, rzeczywiście.
– … Pytam go o upodobania, zwyczaje. Uprzedzam, że palić można tylko na zewnątrz, i że kuchnia jest wspólna – to znaczy, razem robimy zakupy, razem gotujemy. Gdy któreś z nas widzi, że podłoga brudna, to bierze szczotkę i czyści, bez potrzeby upominania. Rozumiesz, jak w rodzinie…
Nie wiem, w jakiej rodzinie ona się wychowała, ale w moim domu muszę się sporo nakrzyczeć, zanim podłoga zostanie umyta.
– … I jeśli wszyscy nawzajem sobie przypadniemy do gustu, to wtedy zostaje przyjęty do naszego mieszkania.
– Do gustu, aha – mówię. – W sensie męsko-damskim też?
– Absolutnie nie. Jeśli razem się mieszka, to nie powinno być spięć na polu seksualnym. To nie byłoby zdrowe dla reszty współmieszkańców. Jeśli ma się ochotę na łóżko ze współlokatorem, konwencja nakazuje rozwiązanie wspólnoty mieszkaniowej.
Słucham tego trochę jak bajki, ale widziałam wystarczająco wiele „wspólnot mieszkaniowych” i wiem, że zasada działa.
Jeśli jest impreza, wszyscy biorą udział. Jeśli zepsuje się pralka, robią składkę i kupują nową; a jeśli czajnik, to ktoś poświęca własną kieszeń. Rachunki za prąd dzielą równo, z zamiejscowych rozmów telefonicznych każdy też się rozlicza. Podobno takie flatting wychodzi taniej, no i nie wraca się po pracy do pustego mieszkania: ma się coś w rodzaju domu.
– Ja sobie tego nie wyobrażam – nie rezygnuję. – Przypuśćmy, że współlokatorka przyprowadziła sobie kogoś do domu. Rano wstajesz do łazienki, obcy facet w samych gaciach ogląda cię w szlafroku… Chcę dodać, że i bez makijażu, ale powstrzymuję się, bo przecież ona i tak się nie maluje.
– Przeważnie taki obcy facet jest bez gaci – odpowiada koleżanka. – No i co z tego?
Dobrze, może faktycznie no i nic z tego, a ja mam jakieś obcokrajowe poczucie przyzwoitości.
Auckland, mimo że nie jest stolicą, uważane jest za serce Nowej Zelandii. Mieszka tu ponad 30% ludności i 90% emigrantów. Wydawałoby się, że zagraniczne zwyczaje powinny mieć jakiś wpływ na tubylców… ale jest odwrotnie. Po kilku latach pobytu w Auckland ja też zaczęłam się zastanawiać, że mamy taki duży dom… że można byłoby zarobić, wynajmując dwie sypialnie….
Chociaż nie wiem, co bym kupiła za te dodatkowe pieniądze, bo przecież nie kosmetyki. Nie pamiętam, kiedy ostatnio kładłam tusz na rzęsy. A pudełko z cieniami do powiek już dawno oddałam dzieciom do zabawy.
W końcu widzę, co się dzieje dookoła. Nawet największe zwolenniczki szminki, te z Europy, dają za wygraną i przestają się pacykować. Chowają biżuterię do szuflady i biorą się za drut numer osiem, żeby jakoś załatać ten płot i wpaść w oko rdzennemu Nowozelandczykowi.
Ilustrowała Joanna Titeux/pinezka.pl