fot. autory

Mieszkam w Nowej Zelandii… mieszkam w Nowej Zelandii. Brzmi to jak magiczne zaklęcie, więc powtarzam je sobie od czasu do czasu, ot tak, żeby przydać codziennemu życiu niecodziennego blasku.

No bo z jednej strony, życie jest wszędzie takie samo – Rzym, Krym czy Antypody. Praca, zakupy, obiad, dzieci, mycie zębów. Koniecznie zapłacić za światło. Gdzie się podziały klucze? Szef dziś znowu nie w humorze… Normalka, prawda? A z drugiej strony – wszystko inaczej. Księżyc świeci do góry nogami, zima w lecie, noc w dzień, no i ludzie… Ludzie zupełnie inni.

Pewnego sobotniego wieczoru, w kilka tygodni po przyjeździe, włóczyliśmy się, jak to bywa, po nowej okolicy i trafiliśmy na cudo: teatr tuż nad jeziorem. A dalej jak w najbanalniejszym banale: lustrzana tafla wody, białe gęsi, czarne łabędzie, zielona trawa, czerwona cegła budynku, ludzie sączący wino na molo w gasnących promieniach słońca…
– Wejdźmy zobaczyć, co grają – proponuję.
– Nie wpuszczą nas – stwierdza mąż.
Faktycznie, on w szortach, ja w plażowej sukience, obydwoje w klapkach… No, ale do okienka chyba pozwolą podejść?
Podchodzimy. Pytam o sztukę.
– Zaczyna się za piętnaście minut – mówi panienka z okienka. – Dwa bilety?
– Dziękuję, ale w kwadrans nie zdążymy wrócić do domu się przebrać.
– Przebrać się? A po co?
Pierwsze zetkniecie z teatrem w Auckland wypadło więc mało odświętnie. Pomyśleliśmy wtedy, że może to tylko ten teatr nad brzegiem jeziora jest taki na luzie. Ale nie. W ciągu ostatnich ośmiu lat byliśmy w teatrze wiele razy: balet, opera, koncert symfoniczny. Idąc na premierę można włożyć dżinsy, można też kolię z brylantów. I równie dobrze można założyć kolię z brylantów do dżinsów, jeśli ma się ochotę. Nic nikogo nie dziwi, nic nikogo nie gorszy. Po prostu – inne klimaty, inni ludzie.

   Żeby należycie zrozumieć tych „innych ludzi”, należy cofnąć się kilka tysięcy lat, kiedy to bożek Maui wyłowił Nową Zelandię z oceanu, po czym pobił się z braćmi o prawa własności.
Albo przynajmniej kilkaset lat, kiedy pojawili się pierwsi osadnicy: ludożercy z Polinezji, którzy nie zawsze przyjmowali europejskich gości… gościnnie. Nic więc dziwnego, że nowi przybysze z całych sił starali się przywoływać pokojowy i przyjazny wyraz twarzy, niezależnie od okazji.

W rezultacie narodziło się na Nowej Zelandii społeczeństwo aż do przesady bezkonfliktowe. Żyj i daj innym żyć tak, jak im się podoba – tak mniej więcej można by streścić filozofię Nowozelandczyków.
Tolerowane są wszystkie religie i wyznania, ateizm również. Rasizmu się nie praktykuje, nie wspomina się o nim nawet w teorii, czego przykładem było zabawne zdarzenie na imprezie dziecięcej mojej dwuipółletniej córeczki. Jesteśmy mianowicie w grocie wróżki (takiej prawdziwej, z magiczną różdżką i skrzydełkami, nie z kartami Tarota): dziesięcioro dzieci, rodzice piją sobie kawkę na zewnątrz, sielanka. Nagle jedna z dziewczynek, jedyna Hinduseczka w całej bandzie Europejczyków, zatęskniła za tatusiem. Wróżka prowadzi ją więc do ogródka, gdzie siedzi dziewięć par białych i jedna brązowa, i zagaja:
– Którzy z państwa są rodzicami?
I nikt nie uważał pytania za dziwne czy niestosowne!

Tolerancja obejmuje też obyczaje. Pamiętam swój szok, gdy pierwszy raz usłyszałam szefa firmy (pan w garniturku i krawacie, gładko ogolony i pachnący Armanim, odpowiedzialny za ponad sto osób, pensja roczna około trzystu tysięcy dolarów),  używającego uniwersalnego słówka fuck na konferencji z klientem. Nie w ferworze dyskusji, skąd! Wszystko mówione na luzie, spokojnie, a owo słówko miało po prostu podkreślić wartość naszego oprogramowania. No cóż, powoli przywykłam, nauczyłam się tolerować… Ale na szczęście już nie pracuję w tej firmie.
Tolerancyjnym okiem patrzy się też na ludzi na poziomie, którzy w weekendy piją tak, że „naszym spod budki z piwem” oko by zbielało, a potem idą do łóżka z kimś przypadkowym – no cóż, oni po prostu używają życia i chcą się zabawić. Tolerancja przede wszystkim, dla „innej moralności” również.

Nie są natomiast tolerowane tak zwane „wysokie maki”, czyli ludzie sukcesu. Egalitaryzm doprowadzony jest tu prawie do absurdu. Tubylcy nie lubią się chwalić, często nawet mówią o sobie z przesadną skromnością. Nie przykładają się do niczego – a nuż się uda, dostaniemy jakąś nagrodę czy podwyżkę, no i co wtedy powiedzą sąsiedzi?

widok z tarasu

   Ta właśnie „pogarda” dla sukcesu sprawiła, że długo namyślaliśmy się, czy aby na pewno chcemy „hodować” dzieci w Nowej Zelandii, a nie na przykład w pobliskiej Australii, gdzie inteligencja nie jest przypadłością wstydliwą.
Zdecydowało za nas serce. Naprawdę trudno nie kochać Nowej Zelandii. Cisza, spokój, niska statystyka przestępczości (w lecie drzwi frontowe trzymamy otwarte na oścież, a posesja nie jest ogrodzona). No i te krajobrazy: wszędzie trójkolorowy ocean z delfinami, gorące gejzery w Rotorua, fiordy Wyspy Południowej, lodowce…

ptak kereru   Nasz dom stoi tuż przy nowozeladzkim buszu, ścieżka prowadzi pod drzewami paprociowymi prosto na plażę. Czasami na taras przylatuje kolorowa papuga albo kereru (gołąb leśny z białym brzuszkiem, mniej więcej wielkości bażanta). Dzieci mogą się bawić na plaży, w licznych parkach, w rezerwatach przyrody, nawet na ulicy. Opieka lekarska przysługuje za darmo przez pierwsze pięć lat, opieka dentystyczna tak długo, jak długo chodzi się do szkoły (która oczywiście też jest bezpłatna). Dzieci są przyszłością narodu i cieszą się ogólną sympatią Nowozelandczyków: wszyscy się uśmiechają, obcym nie przeszkadza lepka rączka klepiąca ich po plecach ani hordy dzieci ganiających w ekskluzywnych restauracjach. Można w miejscu publicznym usiąść na ławce czy podłodze i podać dziecku pierś albo zmienić pieluszkę. Żyj i daj żyć.

drzewo pohutukawa   A niedługo Boże Narodzenie, ulubiona tu pora roku.  Drzewa pohutukawa już rozkwitają piękną krwistą czerwienią, która utrzyma się przez cały grudzień i styczeń. Dla tubylców „Christmas” to przede wszystkim barbecue na plaży, zbieranie małży w oceanie, grzanie się w słońcu po mokrej zimie, prezenty. Niewielu pomyśli o religijnym aspekcie Świąt.
Nam najbardziej będzie brakować wyczekiwania na pierwszą gwazdkę (w grudniu pojawia się dopiero o wpół do dziesiątej). Ale choinka zapachnie jak w Polsce, zjemy barszcz i pierogi. A kiedy włączy się klimatyzację i zaciągnie żaluzje, to przy pierwszym „Lulajże, Jezuniu” będzie można zamknąć oczy i znaleźć się wśród swoich.

ptak tuiCzy wiesz, że:

– Nowa Zelandia nie wydała na świat ani jednego lądowego ssaka? Wszystkie ssaki (poza delfinami, wielorybami, fokami i nietoperzami) to emigranci z innych części świata, z ludźmi włącznie.
– Nowa Zelandia to inaczej Aotearoa, czyli Kraj Długiej Białej Chmury. Pomimo nazwy i deszczowej reputacji, słońce świeci tu często i ostro.
– jeszcze inna nazwa tego kraju to God-zone, czyli Sfera Boga. W szkołach nie wolno jest uczyć religii.
– pewne wzgórze w Nowej Zelandii nosi miłą dla ucha nazwę „Tetaumatawhakatangihangakoaua- otamateaurehaeaturipukapihimaungahoronukupokaiwhenuaakitanarahu”, czyli „Miejsce, gdzie Tamatea, człowiek z dużymi kolanami, który przesuwa, pokonuje i połyka góry, znany jako jadacz ziemi, grał na flecie dla swojej ukochanej”.
– do tradycyjnych potraw należy surowa ryba w soku z limonki i mleku kokosowym. Albo mięsiwa i słodkie kartofle,  pieczone razem na gorących węglach, w dziurze wykopanej w ziemi.
– przez ostatnie dziesięć lat w Auckland rozkwitł kult kawy. Mała czarna, płaska biała, capuccino, mochaccino, ristretto z karmelową czapką piany… podaje się nawet u fryzjera czy w lepszych sklepach.
– najbardziej popularne śniadanie to jajka sadzone na wędzonym boczku podane z pieczonym bananem, syropem klonowym i grzanką. Pycha!