Dziś pozdrowienia z zimnych Niemiec i parę tutejszych sposobów na rozgrzanie się.


Pijemy truposzczaka, czyli na co nam potrzebna „zdechła ciotka”?

Tak dokładnie, nikt nie wie, skąd wzięła się nazwa dla tego wcale dobrego napoju północnej Fryzji. Tote Tante – czyli „ciotka truposzczak”, „zdechła ciotka”, czy też, żeby wyrazić się bardziej elegancko, aby nikt nie poczuł się zgorszony: „zmarła ciotka” –  pity jest nie tylko zimą, ale o każdej porze roku. Kto zna trochę geografię, ten wie, że nad Morzem Północnym wiatr potrafi wiać mocno. W takie właśnie wietrzne, zimne wieczory dobrze jest pokrzepić się czymś MOCNYM i aromatycznym jak ciotka.

Zakładam, że większość z nas ma w domu:
czekoladę pitną (najlepiej wygląda w wysokiej filiżance z pękatym brzuszkiem – zgodnie z wymogami fryzyjskimi)
2 cl rumu
bitą śmietanę
ozdobne wiórki czekoladowe

I to już wystarczy. Jeśli czekolady pitnej brak, możemy zrobić ją samemu:
tabliczkę gorzkiej czekolady, drobno pokruszoną, topimy w kąpieli wodnej (lub normalnie w garnku z dodatkiem małej ilości wody), w osobnym garnku gotujemy mleko, ale nie do wrzenia! Płynną już czekoladę wlewamy wraz z łyżką cukru (najlepiej brązowego) i odrobiną soli do mleka i ostrożnie mieszamy.

Dysponując już czekoladowym płynem, zabieramy się za ciotkę. Wielka filozofia to nie jest, ale dla porządku podaję: do filiżanki wlewamy rum, dodajemy czekoladę, na to kleks ubitej śmietany i wszystko dekorujemy wiórkami czekoladowymi.

Domysły co do tak kontrowersyjnej nazwy można jednak snuć – i Niemcy robią to bardzo pomysłowo: ponoć, kto pije „ciotkę” w tawernie, nigdy nie poprzestaje na jednej porcji. Wieczory bywają długie, nastrój przedni i towarzystwo doborowe, więc strumień czekolady z rumem wydaje lać się bez końca. Gdy dochodzi do zapłaty… niejednemu marzy się zmarła ciotka z bogatym spadkiem, umożliwiającym delikwentowi zapłacenie rachunku za Tote Tante

O, wy faryzeusze! Czyli jak przechytrzyć pastora…

Przenieśmy się teraz w wiek XVIII. Znów jesteśmy w pomysłowej Północnej Fryzji, a dokładniej na wyspie Nordstrand (jak Fryzja długa i szeroka, kwestia prawdziwej lokalizacji nie została jeszcze ustalona).
Mieszkańcy nie poprzestali na konsumpcji tylko i wyłącznie jednego napoju rozgrzewającego – a jakże! – wymyślili sobie miłą alternatywę, o wdzięcznej nazwie „faryzeusz”. Tutaj mamy już nie domyślną, ale prawdziwą historię, którą szybciutko streszczę:

Ponoć właśnie w owym wieku XVIII, na wspomnianej już wyspie, pieczę nad wiernymi sprawował dość ascetyczny pastor, który chciał ukrócić pijaństwo swoich owieczek. Nie tolerował alkoholu w żadnej postaci i przy żadnej okazji. Był zdania, że zamiast mocnego trunku doskonale można umilić sobie czas kawą i ciastem. Któregoś dnia pastor został zaproszony na wesele. Młoda para nie chciała zagniewać pastora, ale wesele bez odrobiny rumu – tego zaproszeni goście na pewno by nie wybaczyli. Wymyślili więc sprytny kamuflaż, a potrzebowali do jego zrealizowania (na cztery porcje):

4 łyżki zmielonej kawy
8 łyżeczek cukru
rum powyżej 45 % (dowolna ilość, powiedzmy od naparsteczka w górę; zalecany brązowy)
bitą śmietanę

Ugotowali kawę, posłodzili ją, porozlewali do filiżanek, dodali do każdej rumu (wersja urozmaicona: rum w filiżance podpalić) i przykryli dla niepoznaki sporą ilością lekko ubitej śmietany, która miała za zadanie tłumić intensywny zapach rumu i nie dopuścić do wyparowania alkoholu z gorącej kawy. Taką kawę podali gościom, pastor miał dostać „zwykłą”, czyli bez wkładki rumowej. Pech chciał, że w zamieszaniu dostała mu się właśnie kawa z rumem. Skosztował ją, nie wiedząc o podstępie… ale szybko poczuł szatański smak alkoholu i zawołał gromkim głosem: „O, wy faryzeusze! Tak mnie oszukać!!!”