Stanąłem kiedyś przed problemem następującym: nie było praktycznie nic w lodówce z rzeczy tzw. poważnych, a ja byłem w nagłej potrzebie zjedzenia sobie czegoś, przy czym zarówno zasoby finansowe (koniec miesiąca), jak i chęci (kac…) były na poziomie poniżej zera. W takiej sytuacji zaczyna się szukać tak zwanych „resztek” i wymyśla coś, co da się z nich stworzyć.

Okazało się, że nie jest tak źle, ponieważ miałem na stanie chleb… masło… oraz oliwę, cztery cebule i torebki z resztkami przypraw, które wykorzystywaliśmy w ciągu miesiąca do różnych potraw. Zwykle każdy ma w „zapasie” masę takich rzeczy.

Czuję się od razu w obowiązku wytłumaczyć, że opisywany pomysł nie jest mój, ale został zaczerpnięty z lektury jakiegoś artykułu na temat życia znanej malarki Zofii Stryjeńskiej. Nie pamiętam w tym momencie autora ani tytułu, ponieważ rzecz tę czytałem, będąc jeszcze w szkole średniej jako lekturę… A jak wiadomo, tytuły często z głowy wypadają, w myśl zasady 3*Z (zakuć, „zatentegować”, zapomnieć).
Otóż, owa pani Stryjeńska, z racji swojego artystycznego zawodu, raczej często miewała okresy „fatalnego braku na popyt” (jak się przed wojną często słyszało na Krakowskim Kazimierzu), w związku z czym wymyślała sama różnego typu dania tanie, aczkolwiek artystyczne i niepowtarzalne w smaku. Taka też jest opisywana potrawa, która jest tak banalnie prosta, że potrafi ją wykonać nawet kompletny artystyczno-humanistyczny antytalent kulinarny…).

   Na początku należy wziąć świeżą cebulę w ilości dowolnej – na dwie osoby wystarczy dwie średniej wielkości – i pokroić je w drobną kostkę, czyli najpierw obrać… potem na pół… jeszcze raz na pół… potem na plasterki… a na końcu siekamy je jeszcze na „małe sześcianiki”. Posiekaną cebulę odkładamy do jakiejś miski, głębokiego talerza czy innego typu naczynia, w którym łatwo da się wszystko wymieszać w taki sposób, aby połowa nie wyleciała nam na stół. Po posiekaniu należy całość doprawić.
I tutaj właśnie mamy czas na tak zwaną radosną twórczość. Po prostu doprawiamy tym, co mamy i co nie odrzuca nas smakiem ani zapachem (czyli w myśl zasad kompozycji, jeżeli ktoś wie co to takiego, albo w myśl zasady „co się nawinie„, jeżeli nie wie…).

Ja ostatnio dałem na przykład szczyptę warzywka, 3 szczypty pieprzu, 3 szczypty estragonu, szczyptę przyprawy do ryb „KAMIS” (bo akurat znalazłem resztkę) oraz szczyptę curry, bo chciałem coś żółtego. Oczywiście w tym względzie inwencja jest dowolna i zależy tylko od pomysłu głodnego człowieka.
Po doprawieniu należy jeszcze do całości dolać trochę oliwy (ostatecznie może być też olej, ale nie ukrywam, że oliwa jest lepsza w smaku) i całość dokładnie wymieszać. Da to bardzo ciekawy efekt, a mianowicie kawałki cebuli zrobią się bardziej lepkie i poprzylepiają się do nich przyprawy, przez co całość uzyska jednolity smak.
Właściwie można by już jeść, chociaż nie ukrywam, że ja zwykle odstawiam ją do lodówki pod przykryciem na jakieś 30 do 45 minut. Wtedy cebula pod wpływem oliwy robi się bardziej miękka i szklista, a aromat przypraw bardziej w nią wnika, praktycznie „zabijając” jej charakterystyczny cebulowy zapach. Oczywiście, używając starej cebuli uzyskamy smak bardziej ostry i wyrazisty, natomiast młoda cebulka posiekana wraz ze szczypiorem będzie w smaku bardziej delikatna i miękka (ale to kwestia pt. „co kto lubi lub co akurat ma w lodówce”).

Sałatka gotowa. Teraz – jak ją jeść?  Moim zdaniem, najlepiej smakuje na ciemnym chlebie posmarowanym samym masłem, ale dobra jest też nakładana na krakersy, na zwykły biały chleb lub wekę (po naszemu) albo „bułkie paryskie” (jak mówią nizinno-bagienni ;-).
Przetestowałem ją też na przyjęciu imieninowym. Okazało się, że bardzo dobrze smakowała nakładana na wędlinę (wersja doprawiona solą, pieprzem i przyprawą do kurczaka).

Życzę koleżankom smacznego

Hawajski…:-{)