Pora na kasztany
Jeśli wierzyć bez litości wałkowanemu urywkowi znanego serialu z przystojnym aktorem Mikulskim, to nikt nie zna kasztanów lepiej, niż mieszkańcy Paryża. Dlatego też owego fragmentu przytaczać nie będę, a dociekliwych odsyłam do biur podróży – niech się sami przekonają, że plac Pigalle, że najlepsze, że Zuzanna itp…
Kasztany są pyszne. Wedle moich prywatnych kategorii należą do przyjemności podniebienia razem z orzechami, rodzynkami i migdałami. Tak jak owe, można i kasztany gotować, smażyć, zapiekać, ale o tym później. Najpierw troszkę udawania, że wiem o czym mowa.
Kasztan jadalny zwykłemu kasztanowi parkowemu nierówny, dlatego zostawmy te zwykłe raczej w spokoju – zwłaszcza że ostatnio nie mają lekkiego życia, zaatakowane brzydactwem. Kasztan jadalny jest uprawiany przede wszystkim na obszarze basenu Morza Śródziemnego, a przywędrował z Azji Mniejszej, gdzie do dziś również jest popularny. Według Wikipedii kasztan pojawia się również w Polsce w ilościach śladowych, ale tego nie wiem, nie sprawdziłam. Drzewo kasztanowca przypomina znajome nam drzewo kasztana parkowego – owoce też nie różnią się zbytnio. Skórka okalająca owoc jest tylko bardziej włochata niż kłująca – a same owoce nie mają tego pięknego rudego połysku, są raczej matowe i rzadko bywa wśród nich okrągły egzemplarz – mają raczej kanciastą formę. I właśnie zaczął się na nie sezon – a raczej już trwa, bo początek był w październiku.
To tyle z obserwacji laika, jakim jestem. Moje skromne doświadczenia doustne przekonały mnie o walorach smakowych kasztana.
Na początek obróbka podstawowa, czyli jak najszybciej przyprawić i zasmakować ten specjał, co to kiedyś (podobnie jak inne dzisiejsze specjały) stanowił potrawę ludzi biednych. Można je nabyć w różnych postaciach: świeże, już ugotowane, w zgrzewce, tudzież w sosie własnym, w puszce, w kompocie. Zakładam, że czytelnik nabywa najpierw te świeże, żeby poczuć jak to smakuje, pooglądać, podotykać, słowem – oswoić się z nowością.
Skoro kupujemy je świeże, polecam obróbkę w piekarniku i żelazną zasadą jest tutaj nacięcie skorupki na „grzbiecie” kasztana. Jeśli tego nie zrobimy, kasztany będą pękać i wybuchać podczas podgrzewania, zmieniając swoje położenie w sposób niekonwencjonalny. Obróbka w piekarniku nie powinna trwać dłużej niż 20 minut – to czas optymalny, czasem nawet krócej, czasem dłużej. Po prostu najlepiej sprawdzać, czy już są w miarę miękkie. Jeśli tak, wyciągamy je i obłupujemy ze skórki, po czym spożywamy. Łapczywie, albo też z namaszczeniem i błogością w oczach.
Maronów – czyli jadalnych kasztanów – można użyć też bardziej wykwintnie: w postaci farszu do kaczki, czy też innego kuraka. Albo jako dodatek do tegoż w postaci złocistej, którą uzyskujemy następująco:
300 g maronów
20 g masła
80 g cukru
70 ml wina porto
50 ml wina czerwonego
1 łyżka mąki ziemniaczanej (tzw. zagęszczacza)
Kasztany nacinamy na grzbiecie i gotujemy w gorącej wodzie ok. 15 minut. Obieramy ze skórki i robimy pureé. Na patelni rozgrzewamy masło i dodajemy cukru, żeby się skarmelizował (gotować na małym ogniu, jeśli cukier skupi się w grudki, nie przejmować się, tylko mieszać dalej. Zbyt długie trzymanie na ogniu grozi spaleniem karmelu i nadaje mu gorzkawy, niejadalny smak).
Teraz dodajemy masę kasztanową, pozwalamy jej lekko zbrązowieć, po czym wszystko „gasimy” porto. Następnie dodajemy czerwone wino i zagęszczacz, wszystko razem mieszając.
Gotowe. Tego rodzaju danie może być zarówno dodatkiem do pieczystego jak i do lodów czy innych deserów.
Smacznego!!!