Pankejksy
Zawsze, kiedy patrzyłam jak amerykańska czyli też kanadyjska gospodynia sporządza swojej rodzinie naleśniki, nadziwić się nie mogłam. Po pierwsze, one te naleśniki smażą z samego rańca. Dla mnie rano wyczynem niesłychanym jest zmiana pozycji z horyzontalnej na wertykalną. Tylko raz w życiu swoim wstawałam rano bez bólu – na wykopaliskach.
A one, te gospodynie nie dość, że wstały, odwaliły się jak szczur na otwarcie kanału, namiąchały w garze i cyk, cyk, smażą. Mało tego! Są w stanie zjeść coś poza kawą! Pod nogami plączą się im marudni mężowie, bachory wybierające się do szkoły, pies szczeka, kot kradnie bekon, a one nic, tylko smażą te pankejksy.
Co poza tym. Że im te naleśniki wychodzą takie jakieś… racuchowate. Jak pampuchi.
Może zrobić takie naleśniki jakaś babina ze środkowego zachodu? To mogę i ja. Tylko nie rano.
Pankejksy zatem były u nas na kolację. W tym celu wymieszałam: dwa jajka lekko ubite, pół szklanki jogurtu naturalnego, pół szklanki wody i dodałam dwie łyżki stopionego, ale już wystudzonego masła. Tę mięszaninę wlałam do naczynia, w którym zamieszkały: szklanka mąki pszennej tortowej, dwie łyżki cukru, łyżeczka proszku do pieczenia, pół łyżeczki sody i pół łyżeczki soli.
W domu nie było syropu klonowego, więc pankejksy zostały zjedzone z konfiturą truskawkowo-imbirową, która jest słodko-ostra.
W sumie to mogłabym je zjeść na śniadanie. Gdybym miała żonę. Albo coś w tym rodzaju.
Ilustrowała: Joanna Titeux/pinezka.pl