Notka okolicznościowa na okoliczność jesieni
…w której opowiada się, jak jesień przyszła z zaskoczenia, jakich narobiła szkód moralnych; o tym, jak autorka umęczona jest jesienią i zimnem oraz podaje się przepis na barszcz
Pewne rzeczy po prostu wypada zrobić, przynajmniej raz na rok. Zrobić świąteczne porządki, dać dziadowi pięć złotych, pogadać o pogodzie. Można też napisać. Zwłaszcza że to zaskakujące zjawisko, taka jesień. Przychodzi znienacka, pierdziu. Człowiek się spodziewa upałów, planuje, że jeszcze zrobi cip-cip sandałkami, a tu – masz. Zimno, mokro i coraz wcześniej się ściemnia. Niesprawiedliwe.
Jesień. Nostalgia. Depresja. W sadach gałęzie gną się w strugach deszczu pod owocami. W mieszkaniu kąty obfitują w dorodne pajęczyny. Dywany porastają kocim podszerstkiem.
W dodatku koleżanka Zzo postraszyła mnie, że klimakterium owocuje utyciem. Więc postanowiłam najeść się, póki można, tych rzeczy, od których się podobno tyje. Na tę to okoliczność zakupiłam kawał boczku i sobie go ugotowałam, a następnie pożarłam niemal cały kawałek, zakąszając już to chlebem, już to musztardą, już to ogórcem małosolnym, popijając romantycznie piwskiem.
W czasie, kiedy boczek się gotował, zakisiłam buraki. Kiszenie buraków jest cholernie skomplikowane. Najpierw trzeba je kupić i przynieść do domu. Potem trzeba je umyć i obrać z łupy. Potem kroi się je na kawałki, albo plasterki albo coś (jak ktoś ma zapędy artystyczne, proszę bardzo, może sobie je nawet potorturować takim narzędziem do wykrawania eleganckich kulek, ale to chyba zbytek subiekcji). Się je zalewa letnią wodą. Na litr wody daje się łyżkę soli, niezbyt hojną. Można dodać trzy-cztery ząbki czosnku, ale nie jest to na tym etapie konieczne. Słoiki się przykrywa i zapomina o barszczu, bo jako taki nie ma na razie żadnej wartości.
Mija cztery dni, albo coś koło tego. Jest zimno. Pada. Jest wstrętnie. Depresja dopada. Rano nie chce się wstać z łóżka. Kaloryfery zimne jak lody. Nogi zimne jak lody. Serce zimne jak lody.
Odławiamy kilka buraków z barszczu i – jeśli nie mamy nic innego do roboty – kroimy je na plasterki lub coś na podób słupków. Wrzucamy do wywaru, co nam się został od boczku. Gotujemy.
Podsmażamy tłustość z boczku, a na tej tłustości podsmażamy oblanżerowane plasterki ziemniaków.
Z barszczu wyławiamy buraki i wyrzucamy je w cholerę. Trzemy kawałek buraka (ukiszonego, ale) i wrzucamy do barszczu. Zasilamy naszą zupę kilkoma potężnymi zębami czosnku. Dolewamy barszczu kiszonego. Podgrzewamy z szacunkiem, pilnując żeby się nie zagotował i nie stracił koloru. Doprawiamy cytryną i pieprzem.
Barszcz pożeramy z kartofelkami przyozdobionymi skwarkami z resztki boczku.
Dalej jest zimno, jesiennie, pada, ciuchy nie schną tylko butwieją, dzień jest coraz krótszy, słońce przestało świecić, a rajstopy cisną w talii. Zresztą nie wiem, może to skarpetki cisną w kostkach.
Na taką pogodę to nic nie pomaga. Ani barszcz, ani nic. Pewnie nawet nie pomoże powidełko ze śliwek i chili.
Ilustracja: summa/pinezka.pl