…pachną domem. Pachną ciepłymi, pulchnymi bobasami, których przez jej ręce przewinęły się setki, a może i więcej (była kiedyś pielęgniarką na porodówce). Pachną obiecująco nadchodzącymi wakacjami, ale też znienawidzonymi powrotami do domu i do szkoły.

No, do licha, pachną tym wszystkim i ja nigdy nie mogę sobie odmówić tych pachnących pierogów, z różnym nadzieniem i w różnych postaciach, tych knedli ze śliwkami czy truskawkami, czy innych kopytek polanych sosem pomidorowym, nie mówiąc już o naleśnikach z serem, przygrzewanych na patelni i posypanych cukrem pudrem.

Pewnie, że wyroby kluskowatopodobne to rzecz tucząca, ale kto by się tym przejmował, jakby tylko raz w roku miał okazję zajadać się nimi. Pewnie, że te wszystkie rzeczy, mimo iż już same w sobie smakują nieźle, to jednak poprzez konotację z czasami beztroskimi i bezpowrotnie zagubionymi w przeszłości, poprzez nostalgiczną nutkę stają się jeszcze lepsze, pyszniejsze, smaczniejsze. No i dorzućmy do tego jeszcze tęsknotę emigranta za tym co jedyne prawdziwe i polskie…

Ciocia zawsze przychodzi. Ewentualnie dzwoni, żeby przyjść do niej, bo nogi już nie tak szybko latają jak za młodu. Trzeba więc iść z siatami, a w zamian dostanie się garnek z ruskimi, pół z mięsem (z kapustą gotowaną i słodką są tylko na święta), dobrze przyprawione. Czasem jakaś zupa (zwykle pieczarkowa) w butelce po śmietanie i obowiązkowo kopytka. Wszystko pierwszej świeżości, bo ciocia nie ma lodówki (nigdy nie miała, czy można sobie wyobrazić taki ewenement?), więc jak coś zrobi, to od razu trzeba jeść.

ilustr. lolyta/pinezka.pl

    Tym razem to ciocia przyszła. W końcu przyjechała ukochana chrześnica i jej mąż, a że przyjeżdżają rzadko, to przyjść należy. Na życzenie, a raczej skomlącą prośbę, miały być pierogi z borówkami*. Ciocia Józia preferuje raczej pierogi z pikantnym nadzieniem, więc trzeba ją było długo namawiać.

Przyniosła z targu świeże jagody, w małym garnku trochę sera białego. Reszta składników była w domu. Podwinęła rękawy, wyciągnęła stolnicę, wrzuciła na nią mąkę – gdzieś z kilo, do tego dwa jajka, ser biały rozdrobniony bardzo, 15 deko jakieś, trzy łyżki oleju… i zaczęła zagniatać. Powoli, miękko, sprężyście. Ciasto chyba lubi jej dłonie, bo szybko dało się ugnieść. Było piękne, żółte, gdzieniegdzie prześwitywały grudki sera. A jakie dobre to ciasto, choć surowe i wiadomo, nie wolno, bo niezdrowe, ale ja jakoś zawsze muszę spróbować… Taki rytuał z dzieciństwa…

Jak już ciasto było gotowe, to myk, myk wałkiem drewnianym i już płachta gotowa, a w kilka minut szklanką kółka wydrążone. No i teraz można już pomagać. Borówki są małe i toczą się szybko, wypadają z ciasta, trzeba je zbierać po podłodze, żeby nie rozdeptać, bo zrobi się maź. Przy okazji można też trochę połasuchować i wyjeść największe okazy. Ciocia patrzy groźnie, ale po łapach szczęśliwie nie daje… Lepimy więc wspólnie, rozmawiając o tym co znane i nieznane, w międzyczasie wałkując nowe płachty i kółeczka na pierożki.
Wreszcie, kiedy ciasto już się kończy, następuje uroczyste liczenie gotowych pierogów. Wyszło ich tym razem 120, całkiem spora liczba. Ale co to jest dla pięciu wygłodniałych i wyczekujących osób. Gar już stoi na gazie, woda paruje… Więc wrzucamy pierożki, ostrożnie, w porcjach….
A samej uczty wam opisywać nie będę. Powiem tylko, że jak się pierwszy raz w roku je jakieś danie, to należy się złapać za ucho, koniecznie, tak mówi zawsze ciocia Józia. A potem to już można pałaszować… Pierogi z jagodami, masłem polane, mogą i ze śmietaną być… Sok z jagód wycieka, duszony widelcem, cieknie po talerzu, po ustach, po brodzie a na języku ślad mocno fioletowy zostawia…

Żadnego tradycyjnego przepisu nie podaję. To są pierogi cioci Józi – ja ich zrobić nie umiem, i nikt takich nie zrobi, jakie robi ona. Ale, dla dociekliwych, spróbuję odtworzyć listę składników, oto ona:

Na ciasto ciocia zużyła:

prawie 1kg mąki tortowej (nie wiem czemu nie cały kilogram)
dwa jajka
sera białego 150-200g
trzy łyżki oleju
a jagód było chyba pół kilo, ale nie dam głowy

Ciasto urobić, żeby było takie, jak trzeba (czyli dobre), rozwałkować na płachty, wykrawać dużą szklanką kółka i w nie napychać jagód – tak po małej łyżeczce. A potem w gorącej wodzie gotować, aż wypłyną. Ot, cała filozofia.

Wybaczcie tę nostalgię i taki niekonkretny przepis, ale wasze babcie czy ciocie też robią takie pyszności których powtórzyć nie sposób. Takie potrawy nostalgiczne…

———–
*oczywiście, mieszkańcy Krakowa i okolic wiedzą, o co chodzi, mam nadzieję. Borówki (nie te czerwone kuleczki) u nas w Galicji, to jagody, tzn. jagody to borówki. Czarne, w środku fioletowe i też do znalezienia w lesie 🙂

Grafika: lolyta/pinezka.pl