Przede wszystkim należy zaopatrzyć się w 6 piw marki Żywiec. Innego nie polecam –  za bardzo idzie „w  czachę” i przedawkowanie grozi zepsuciem całego efektu. A dlaczego 6 browarków? Ano z tej prostej przyczyny, że  porcja, o której mowa, ma być dwuosobowa.
Po pociągnięciu dwóch dużych łyków prosto z butelki ( koniecznie!, po wszystkim i tak będzie mycia naczyń od cholery, poza tym ten gatunek z butelki smakuje dużo lepiej), zabieramy się do krojenia składników.

Więc… na desce kładziemy mięso wołowe ( może być również bizon – tyż dobre) i kroimy na kostki w kształcie sześcianów o krawędzi ok. 1 cm. Po pokrojeniu mięsa ( na dwie osoby może być jakieś pół kilo, ale najlepiej od razu skroić cały kilogram, to zostanie na drugi dzień i będzie podstawą do zrobienia innej potrawy na obiad ) odstawiamy je na bok, żeby „skruszało” – jakieś 15 min, a sami kroimy cebule – nie jakoś strasznie dużo, jakieś dwie, takie raczej spore – na małe kostki.  To najgorsza część i teraz właśnie wyjaśnia się, po co nam było to piwo – należy się pokrzepić przed krojeniem, a po skrojeniu spłukać z siebie ten ostry zapach.
Całą pokrojoną cebulę prosto z deski wrzucamy do gara razem z 1/7 kostki masła (na oko) – ma się po prostu „zeszklić”. Kiedy stanie się przezroczysta, wrzucamy do gara pokrojone w plasterki pieczarki ( tak z 5 sztuk średniej wielkości). To wszystko zaczyna nam na wolnym ogniu się lekko dusić,  a my w tym czasie delektujemy się kolejnym łykiem piwa).
Kiedy ilość cieczy w garze drastycznie nam się powiększy i zacznie bulgotać, pakujemy do środka duży zgnieciony (albo starty) ząbek czosnku. Całe pokrojone mięsiwo obsmażamy na patelni obok i pakujemy do gara. W tym momencie zmniejszamy płomień gazu na „very bardzo maleńki” i dolewamy przegotowanej wody. Mięsko ma się nam tak dusić po przykryciem, aż zmięknie i będzie jadalne, a teraz najwyższy czas na przyprawy, czyli uszlachetnianie całej potrawy.

Właściwie, najprościej jest kupić w sklepie coś, co nazywa się przyprawą do gulaszu i obficie całą potrawę posypać, do tego oczywiście trochę „warzywka” (zamiast soli), pieprzu i tak dalej, co kto lubi. Ja osobiście polecam, żeby dodać jeszcze trochę tymianku, oregano, słodkiej papryki, szczypta ostrej też nie zaszkodzi, ale uwaga z ilością, bo potem trzeba będzie to jeszcze zjeść! Zamiast tego można utrzeć trochę gałki muszkatołowej – jeżeli akurat jest pod ręką. Można też dodać pokrojonego w kostkę kiszonego ogórka ( znaczy MAŁOSOLNEGO – co tłumaczę wszystkim nizinno-bagiennym), albo trochę przecieru pomidorowego, jeżeli ktoś lubi kolor czerwony – ja osobiście odradzam, ale jak ktoś lubi, to czemu nie, w końcu to tylko przyprawa 🙂
Dolewamy do gara wody, żeby wszystkie składniki były przykryte cieczą i dusimy całość po przykryciem, aż mięso zacznie się rozpływać, a po całej klatce schodowej i kuchni zacznie unosić się zapach. Potrwa to jakieś 20 minut  do pół godzinki maksymalnie.
Ma z tego wyjść normalny, raczej pikantny gulasz  o dość gęstej konsystencji (jeżeli taka nie jest, zagęszczamy potrawę łyżką mąki rozbełtaną w mleku albo słodkiej śmietanie… ale o tym ciiiiicho sza..).

Teraz dochodzimy do finału – bierzemy dwie duże świeże bułki, ścinamy wierzchy mniej więcej w 2/3 wysokości i wydrążamy w środku. W miejsce wydłubanego miąższu wkładamy przygotowany wcześniej gulasz. Jemy na talerzu przy po pomocy noża i widelca, popijając… czym by tu popić…? Może piwem…?

Dzień drugi

Została nam mniej więcej połowa gulaszu z MACZANKI… więc nie pozostaje nam nic innego, jak się nim czule zaopiekować :-))

Robimy więc w tym celu duże placki ziemniaczane, wielkości całego dużego płaskiego talerza, albo inaczej – na całą patelnię – po dwa na osobę.
Po całej dobie w lodówce nasz gulasz zrobił się prawdopodobnie strasznie ostry, więc żeby dało się go zjeść, robimy następujący myk: na talerz kładziemy 1 placek, na niego nasz ostry gulasz, następnie łagodzimy go łyżką śmietany nałożonej na wierch, po czym całość przykrywamy drugim plackiem.

Do popicia oczywiście może być też piwo, zwłaszcza, że w lodówce mamy jeszcze kilka „z wczoraj”.

Smacznego

… i po diecie, drogie Koleżanki ;-)))