fot. Joanna Podgórska
KOPYTKI, to – jak wszyscy wiedzą – modna ostatnio potrawa kuchni „niemalże chińskiej”; w każdym razie chińscy gastarbeiterzy gastronomiczni podobno często wykorzystują ją w ramach metody „chińskiego chwytu marketingowego” – który jest co prawda trochę „ANI MRU MRU”, ale za to działa.
Jak więc robi się KOPYTKI – a po naszemu „kopytka”…?

Są to najprostsze na świecie kluski…
Będziemy potrzebować około pół kilograma mąki, 4 duże,  ugotowane wcześniej ziemniaki (czyli też około pół kilograma) oraz dwa jajka.

Z tych składników zagniatamy ciasto, wyrabiając je do momentu, aż zrobi się sprężyste i przestanie się lepić do palców. Do ciasta, w ramach regulowania jego konsystencji, można dodać troszkę letniej, przegotowanej wody. Ale nie przesadzajmy z ilością, najwyżej „kapkę” albo dwie „kapki”. Chodzi po prostu o to, aby nie dopuścić do przesuszenia ciasta. Ilość wody zależy od gatunku jajek i gatunku ziemniaków. Zdarzyło mi się nie dodawać jej wcale, bo pożądaną wilgotność zapewniły mi wyjątkowo duże jajka. Chodzi tutaj po prostu o tzw. wyczucie.

fot. Joanna Podgórska fot. joanna Podgórska

Następnie z ciasta formujemy grube, długie wałki, takie o średnicy minimum 1 cm – ja bym powiedział że powinno to być mniej więcej fi kciuka, w porywach do… podwójnego fi kciuka. Kobiecy kciuk jest – jak się domyślacie – zwykle dość cienki i subtelny – dlatego też zwykle kopytka przygotowane przez kobietę-kucharza są ładne i subtelnie cienkie. Świadczy to dobitnie o charakterze kucharza – dlatego ja osobiście, jako mężczyzna, zawsze robię kopytka grubsze, niż średnica potencjalnego kobiecego kciuka. Bo po co jedzące mają sobie pomyśleć, że jestem „metroseksualnie subtelny”…

Po uformowaniu wałeczków kroimy je nożem pod kątem około 45 stopni. W garnku gotujemy wodę (w dużym garnku – takim, żeby kluski miały gdzie pływać), którą delikatnie solimy i dodajemy około 2 łyżki stołowe oleju lub oliwy – w celu zapobieżenia sklejaniu się nam kopytek w czasie gotowania.

fot. Joanna podgórska  Pokrojone kluski wrzucamy do gotującej się wody i czekamy, aż wypłyną – co oznacza że są już miękkie. Po odcedzeniu i wyłowieniu są prawie gotowe do jedzenia.

Należy jeszcze tylko je omaścić, albo polać jakimś sosem, bo same, tzn. soute, nie są najlepsze.

Klasyczne kopytka podawane były z roztopionym masłem, z bułką tartą, czyli po prostu na patelni roztapiało się łyżkę stołową (czyli taką do jedzenia zupy – a nie tę do słodzenia herbaty…) masła, na którym po roztopieniu rumieniło się łyżkę stołową bułki tartej. Tak przygotowanym sosem polewało się gorące kluski na talerzu, a następnie posypywało się cukrem i ewentualnie cynamonem – do smaku (oczywiście cynamonem, jeśli mamy go akurat pod ręką). W taki sposób – pamiętam – podawano je w nieistniejącej już, sławnej jadłodajni OAZA w Krakowie, która mieściła się na winklu ulic Daszyńskiego, Metalowców i Grzegórzeckiej, w okolicach Hali Targowej. A do popicia, oczywiście, pani zawsze proponowała nieśmiertelny kompot z rabarbaru w szklance, której połowę objętości zajmował ten rabarbar. Prostsza wersja omasty, to po prostu roztopione masło, posypane cukrem i ewentualnie cynamonem.

   Bardzo dobrze kopytka komponują się też z gulaszem albo… co gorąco polecam… z „wołowiną z młodych byków” – na którą przepis podałem w tej rubryce jakiś czas temu.

   W kwestii wyjaśnienia – kopytka to nie jest mój autorski przepis. Jest to danie, które weszło już do kanonu kuchni polskiej i, tak jak z piosenkami ludowymi, bardzo trudno jest ustalić autora. Ilość wariacji na temat kopytek jest – jak mi się wydaje – ogromna; mam tutaj na myśli mnogość sosów oraz omast, jakie są do nich stosowane.

Smacznego życzy
Tomasz Kuczera

 

Zdjęcia: Joanna Podgórska