Kichanie w banie
Kiedy pracowałam w piśmie typu „Ania z Zielonego Wzgórza”, to pismo to miało rubrykę savoir-vivre’u – „Ada, to nie wypada”. Kiedyś napisała jakaś czytelniczka: Droga Ado! Moje ciocie mnie przy każdej okazji dręczą nietaktownym pytaniem: „Kiedy wreszcie wyjdziesz za mąż?” Studiuję, więc jestem zajęta, no i nie spotkałam dotąd nikogo, z kim chciałabym się związać na resztę życia. A w ogóle, co je to obchodzi. Czy mogę odpowiadać tak, jak do tej pory: – Nie mam czasu na pierdoły!
Oczywiście Ada odpisała: – Jezus Maria! Dziewczyna, wydawałoby się kulturalna, studiująca, a wyraża się jak facet spod budki z piwem!
Ponieważ ja już nie studiuję, a budki całkiem gdzieś zniknęli, to sobie pozwolę nazwać rzecz po imieniu: dzisiaj nie miałam czasu na pierdoły. Dzień był stresujący, terminy napięte, więc obiad miał się zrobić poniekąd sam.
Kupiłam pół kilograma dyni, zwanej także banią. Pozbawiłam ją skóry i pokroiłam w kostkę. Przesmażyłam na maśle wraz z połówką cebuli i jasną częścią pora.
To samo uczyniłam z pokrojonymi w kostkę: marchewką (jedną sztuką), pietruszką (jedną, niebogą) i szczątkiem selera. Wszystko zmagazynowałam w garnku, zalałam dużym kubkiem bulionu warzywnego (z kostki), dorzuciłam łyżeczkę vegety i odrobinę gałki muszkatołowej. Przykryłam i się gotowało, a ja fruwałam w necie.
Następnie zupę zmiksowałam, dolałam do niej sok z sosistej pomarańczy i doprawiłam: pieprzem oraz śmietaną.

Do takiej zupy najlepsze byłyby zacierki, ale co to, to nie. Nie miałam czasu na pierdoły, a za to miałam ryż z wczoraj. Całość na wydaniu została lekko oprószona świeżo zmielonym pieprzem oraz świeżo wyjętą z zamrażarki natką pietruszki.
Nieprzyjemne jest w tym chyba tylko to, że nie mam czasu na pierdoły w dalszym ciągu. Zamiast trawić, klepać się i głaskać po brzuchu, muszę wyjść w tę noc i mgłę.
Kolaż: summa/pinezka.pl (na podstawie zdjęć z SXC.hu)