Galaretka z przyprawami
Jak co roku od siedmiu lat (bo przedtem nie byłam mężatką), powstał problem następujący – co podarować teściowej? Dodatkowym utrudnieniem zadania był fakt, że nasz rodzinny mieszek już nawet nie piszczał cienko. Po prostu był sflaczały i pusty.
A teściowa wymagający człek. Szczególnie w obliczu moich ambicji udowodnienia ŻE.
Postanowiłam więc udowodnić i upichcić coś, jakiś przetwór, opakowany w ładny słoiczek, w sam raz na prezent.
Cukier żelujący i cukier kryształ były na stanie. Kupiłam więc najświeższe (i najtańsze, co tu kryć) owoce, jakie były w sklepie, a mianowicie pomarańcze, i postanowiłam zrobić galaretkę. Ponieważ cukier żelujący nie był opatrzony przepisem (wyrzuciłam nieopatrznie pudełko), zdana byłam na zawodną pamięć i improwizację.
Wycisnęłam sok z pomarańczy, 750 ml wlałam do garnka, resztę do żołądka. Do tych 750 ml dodałam pół kg cukru, a dokładnie 100g fruktozy, 200g cukru brązowego i 200g białego (jeśli ktoś chce sprezentować komukolwiek taką galaretkę, proszę jednak dać mniej cukru, chyba że pomarańcze są bardzo kwaśne, moje nie były).
Do tego wszystkiego dodałam cukier żelujący, zużytą laskę wanilii, laskę cynamonu, po pół łyżeczki zmielonego anyżu, goździków i kardamonu, gotując tak długo, aż zaczęło gęstnieć. Dodałam trochę kwasku cytrynowego wierząc, że wyklaruje mi ową mętną maź (nadzieja była płonna, ale kwasek cytrynowy zneutralizował nieco zbyt dużą ilość cukru) i wlałam galaretkę do wyparzonych słoiczków.
Nie wiem, czy teściowa dostanie jeden z nich. Otworzyliśmy bowiem pierwszy, żeby sprawdzić czy galaretka jest zjadliwa. No i jest, nawet bardzo, jeśli się lubi świąteczne przyprawy.
Ilustracje autory