Ciastka „Komuno, wróć”
Dzisiaj miałam dzień z tych, co to proszę nie pytać. Już w połowie takiego dnia człowiek ma ochotę wziąć łyżeczkę do marynat i się zakopać. Powiem tylko tyle: przepisy, które musi stosować Urząd Pracy, uczą bezrobotnego dwóch rzeczy: bezradności albo cwaniactwa. Trzecie wyjście, które polega na powolnym wracaniu do stanu zatrudnienia – nie istnieje.
Tyle na ten temat, bo podobno nic, tylko narzekam. Założę sobie bloga alternatywnego i tam będę jęczeć. A tu tylko: ciu ciu puciu, tirli tirli, cmok cmok. Same dobre rzeczy. W końcu jestem zdrowa na ciele (umysł mam kaprawy od urodzenia), a do domu dotarłam w jednym kawałku, więc powinnam o tym pisać, a nie o jakiś tam… pierdoletach.
No, więc. W połowie tego obrzydliwego dnia uświadomiłam sobie, że kiedy moje małżeństwo z Nieświętej Pamięci Byłym Mężem weszło w stadium agonalne, ja zamykałam się w ślepej kuchni i piekłam. Pieczenie mnie jakoś wyciszało. Przed pieczeniem nie miałam oporów. Na myśl o pieczeniu nie zbierał mi się w gardle wielki paw.
Zasługi chyba trzeba podzielić sprawiedliwie między jakiegoś Boba Budowniczego, który stawiał nasz dom w Katowicach, a moją mamę.
Bob Budowniczy postawił dom z cyklu dom wzorcowy. Kuchnia miała chyba z 15 metrów i ja, oprócz swojego pokoju, miałam w tej kuchni swój własny kąt. Kiedy mama zabierała się za robienie obiadu, ja – jak dzisiaj sądzę – plątałam jej się pod nogami i trzeszczałam bez chwili przerwy.
Z wczesnego dzieciństwa pamiętam taką scenę. Mama wyciąga stolnicę. Ma robić makaron. No to i ja swoją malutką stolniczkę – pierdut! Mama wyciąga wałek. To i ja swój miniaturowy. Mama sypie na swoją stolnicę mąkę. Patrzy na mnie i mówi:
– Masz tu mąkę. Masz tu wodę.
A po chwili:
– A masz i jajko!
Oczywiście głosem takim, jakby mnie miała zamordować.
Więc ja już w połowie tego koszmarnego dnia… co ja opowiadam. Więc w południe, kiedy było tak miło, w powietrzu roznosił się cudny smród zgnilizny i nawet dało mi się cudem odskoczyć przed autobusem, który za chwilę by mnie ochlapał, poczułam w sobie powołanie do pieczenia.
No.
Jak postanowiłam, tak i uczyniłam.
Upiekłam se ciastka „Komuno, wróć!”. Tak, kurna. Właśnie tak.

Wzięłam kostkę masła (20 deka) i około 25 dag mąki. Posiekałam je. Dodałam cukier waniliowy – bo taki miałam dziś kaprys – i do tego dowaliłam 20 dekową kostkę białego sera, serek waniliowy „Bieluch” oraz jedno żółtko.
Kulę z tych składników wraziłam na najniższy poziom lodówki i schłodziłam.
Następnie ją rozwałkowałam niezbyt cienko. Tak prawdę mówiąc – to nawet całkiem grubo. Pocięłam na kwadraty.
No i teraz, żeby te ciastka naprawdę miały czar PRL-u, to by je było trzeba nadziać marmeladą wieloowocową twardą. Otóż marmelady wieloowocowej twardej nie miałam na stanie, miałam za to konfiturę z płatków róży. No to dałam, a co. Kwadraty zlepiłam, wsadziłam do piekarnika, po czym – tak, dzieci, brawo, zgadłyście! – upiekłam.
Zrobiłam – i mam.
Tylko że u mnie z tymi ciastami to coś jak u Mozarta z fletem. Mozart nie cierpiał fletu. Utwory na flet pisał wyłącznie na zamówienie, płatne z góry.
Ilustrowała: Joanna Titeux/pinezka.pl