Etap 1. Saarlouis – Pays de la Loire

Sam początek podróży niewart jest dłuższej wzmianki – samochód + autostrada = nuda. Za Tours jednak opuszczamy autostradę i odtąd poruszamy się wzdłuż Loary. Przejeżdżamy przez zaspane miasteczka, z budynkami przyklejonymi do wapiennych zboczy, ogradzających dolinę rzeki. Nie tylko wino zamieszkuje wapienne komnaty (szczególnie przydatne ze względu na sprzyjający dojrzewaniu szlachetnych trunków klimat i wilgotność powietrza). Również domy mieszkalne, zwrócone ku Loarze murowaną twarzą, mają zaplecze będące zaadaptowaną grotą. Pomieszczenia w skale służą nie tylko jako spiżarnie, lecz również jako sypialnie.

zh_zarlok_0.jpg
przydrożna, wyrastająca ze skały winnica

   Mijane miasteczka są tak senne, że prawie umarłe, smutny widok i wielki kontrast – przepych przyrody, niebo wysokie i zieleń szczepów winnych po jednej stronie, zabite deskami okna i nieliczne stare twarze po drugiej. Później okaże się, że ta część doliny Loary faktycznie wymiera. Koncerny winne zautomatyzowały zbiór winogron i pracę na winnicy, co zaowocowało rosnącym bezrobociem i migracją ludności, szczególnie młodej, do dużych miast.

Im bliżej jesteśmy Saumur, tym więcej życia w okolicznych miejscowościach. Saumur jest nie tylko siedzibą szkoły kadetów Cadre Noir, również słynie z pięknego czternastowiecznego chateau, górującego nad miastem i nad szeroko rozlaną Loarą. W dniach, w których odwiedzamy Saumur, odbywają się tu targi  „Vin & Libre”, hotele są więc zajęte. Mamy jednak niezmierną przyjemność nocowania w klasycystycznym pałacyku La Cour Pavee, w miejscowości Dampierre Sur Loire, oddalonej ok. 10 km od centrum miasta. Gospodarzem domu jest „indywiduał” dwojga imion – Jean Jacques. Zdobywa naszą sympatię najpóźniej w chwili, gdy kategorycznie oznajmia: „jeśli ktoś chce zjeść śniadanie przed 9:00 to ma pecha”. Nocujemy w stylowo urządzonych komnatach – szczerze mówiąc czuję się trochę jakbym spała w muzeum.
Śniadanie, punktualnie o dziewiątej i ani chwili wcześniej, jest tak uroczyste jakby było co najmniej urodzinowym. Wspólny dla wszystkich gości stół, biały płócienny obrus, świeże kwiaty w wazonach, z głośników Vivaldi. Kilka dni później Jean Jacques wyjaśni nam, że Vivaldi oznacza, iż gospodarz ma dobry humor. Gdy zaś humor jest pod przysłowiowym psem, śniadaniu towarzyszy Requiem Mozarta. Wracajmy jednak do śniadania, będącego klasycznym francuskim – białe bułeczki, chrupiące croissanty, masło, miód i marmolada, oraz świeża mocna kawa.

zh_zarlok_1.jpg
wejście do La Cour Pavee

   Plan zwiedzania okolicy stoi pod znakiem i smakiem wina. Pierwsza pozycja na planie to 150 urodziny winnicy Bouvet-Ladubay w Saint Hillaire Saint Florent. Bouvet-Ladubay jest najnobliwszą bodaj winnicą w pobliżu Saumur (Saint Hillaire to dzielnica miasta), jest też głównym sponsorem i organizatorem wspomnianych przeze mnie targów „Vin et Libre”. Punktualni, niemieckim zwyczajem, jesteśmy pierwszymi gośćmi. Uprzedziliśmy nawet gospodarzy. Mamy więc czas, by obejrzeć piękne budynki należące do winnicy, jak również utrzymywane przez Bouvet-Ladubay muzeum marionetek.
Cała impreza zaczyna się z około dwugodzinnym opóźnieniem, jesteśmy więc porządnie głodni. I nieco wkurzeni. Na szczęście już przekąska na powitanie rozczmuchuje nasze naburmuszenie. Przybyli goście zostają bowiem uraczeni białym winem musującym i smażonymi na głębokim tłuszczu anchois. Rybki przyprawione są dużą ilością soli i niewiele mniejszą czosnku, chrupiące i rozpływające się w ustach. Zdecydowanie wyborna jest ta odmiana chipsów! Uwagi godny jest też deser, niezwykle prosty, a jednocześnie bardzo efektowny smakowo. Biały świeży ser kozi w połączeniu z dojrzałymi słodkimi truskawkami, a do tego Eiswein – wino robione z zamarzniętych winogron. Nie jestem amatorką słodkich win, jednak lekko kwaskowy smak sera koziego i truskawek świetnie współgra z aromatem zaserwowanego wina i bardzo żałuję, że nie ma możliwości wzięcia dokładki.

zh_zarlok_2.jpg
siedziba Bouvet-Ladubay

   W ogóle – sery. Niepasteryzowane lokalne specjały, skazane przez EU na globalne nieistnienie. Ileż doznań smakowych omija nas przez tę decyzję, zrozumiałam podczas obiadu w położonej niedaleko Saumur restauracji La Prieure. Przezornie zabrany przez nas przewodnik Michelin rozpływał się w superlatywach, nie sposób więc było nie odwiedzić La Prieure, skoro już byliśmy w okolicy. Restauracja położona jest nad Loarą, na zboczu wzniesienia, góruje więc nad nurtem rzeki i pierwszorzędnemu jedzeniu towarzyszą niemniej pierwszorzędne widoki z okien i tarasu. Ukoronowaniem królewskiego menu był deser złożony z serów właśnie… Oczom naszym ukazał się trzypiętrowy wózeczek załadowany specjałami z regionu. I jak spośród takiej obfitości wybrać tylko pięć rodzajów?!

Kolejny dzień i kolejna wycieczka. Pomału zaczynam się obawiać, że niedługo znacząco zmienimy gabaryty i przestaniemy mieścić się w samochodzie. Wszak póki co tylko się objadamy i jeździmy autem…
Przed nami – Chinon. Stolica regionu produkującego wino o tej samej nazwie. Charakterystyczna dla produkowanych tu trunków jest ciemnoczerwona, wręcz brunatna barwa i wysoka zawartość taniny. Wina Chinon tłoczone są głównie z gron Cabernet Franc.
W dniu naszej wizyty w Chinon odbywają się – jakże by inaczej – lokalne targi wina. Przy stoisku Chateau de la Grille okazuje się, że Hans, notabene na co dzień handlujący winem, zna właściciela tej winnicy. Zostajemy zaproszeni do zwiedzenia zameczku La Grille i skwapliwie z tego korzystamy. Jest to tradycyjna winnica, w której większość pracy wykonuje się ręcznie. Monsieur Gosset jest szczególnie dumny ze swoich szczepów winnych, najstarsze z nich mają koło stu lat, wyglądają jak sękate, poskręcane artretyzmem dłonie starców i wymagają rzeczywiście sporo pielęgnacji, poczynając od ogacania na zimę poprzez ręczne przycinanie i szczepienie.
Winnicę opuszczamy wczesnym popołudniem, bogatsi o kilka butelek wina. I głodni jak wilki. Znając francuskie zwyczaje wiemy, że przed 17-tą nie uda nam się zjeść nic ciepłego. Mamy więc ponad dwie godziny, by zdecydować, gdzie jemy dzisiejszy dejeneur. Wybór, podparty mocnymi argumentami z przewodnika Michelin, pada na lokalne opactwo. Zanim otworzą kuchnię uda nam się jeszcze wrócić do Chinon i zwiedzić starą część miasta.

Szczególnie przyciąga nas górujące nad Vienne chateau. Czeka nas jednak dość stroma droga. Nie mamy planu i gubimy się w plątaninie uliczek, koniec końców lądujemy co prawda na wysokości chateau ale z zupełnie innej strony. Wiele metrów niżej rozciąga się iskrząca w słońcu Vienna, zakłady przemysłowe, równie szeroko jak rzeka rozpostarte tory kolejowe… Przed nami zaś zielone wzgórze z kaplicą Radegundy. Przewodniczka po grocie jest rodowitą Niemką i bardzo cieszy ją możliwość opowiedzenia historii turyngijskiej księżniczki Radegundy w języku ojczystym.
Przyznam, że najbardziej jednak wbił mi się w pamięć marsz grany przez moje potwornie głodne kiszki. I chyba nie tylko moje wnętrzności były bardzo muzykalne, gdyż, w nadziei że może jednak Abbaye de Fontevraud otwiera kuchnię nieco wcześniej, lądujemy tam kole wpół do piątej. Dzięki czemu mamy czas, by porozglądać się po historycznym budynku opactwa pochodzącym z XII wieku, obejrzeć przyboczny ogród i tak dalej, jako że godziny otwarcia restauracji są, ku ogromnemu żalowi całej wycieczki, typowe dla okolicy. Godzinę później siedzimy za stołem i świętujemy urodziny Hansa. Okazuje się, że warto było czekać. Tak wybornie przyrządzonej ryby nie miałam jeszcze okazji próbować (choć niedaleka przyszłość zweryfikuje moją ocenę). Efekt przepychu na stole potęguje dość purytańskie wnętrze klasztoru.

zh_zarlok_4.jpg
Abbaye Royale de Fontevraud

   Następny dzień i kolejna ekskursja. Tym razem wybieramy się dalej, aż do Angers, które, poza masywnym bastionem, okazuje się być nieciekawe. Nasz kulinarny doradca – przewodnik Michelin – pozostaje bezradny. Pierwszy głód sycimy więc w przybastiońskiej creperie, która nie dość, że zdziersko droga, okazuje się nie być godną polecenia. Trochę to pocieszające dla osoby (mnie), która jest kulinarnie mało wydarzona, ale zrobienie niejadalnych naleśników jeszcze jej się nie udało. Hans wertuje przewodnik, szukając godnej nas restauracji, gdzieś pomiędzy Angers a Saumur. W którymś z przydrożnych miasteczek ma być Auberge St. Pierre.
Restaurację znajdujemy bez trudu… Restaurację?! Z zewnątrz wygląda mało zachęcająco, by nie rzec obskurnie. Olga ma poważne wątpliwości, czy opłaca się opuszczać bądź co bądź czyste auto. Michelinowska książeczka twierdzi jednak uparcie, że to najlepsza kuchnia w całej okolicy, a dotychczas opinia z przewodnika nas nie zawiodła. I na dodatek mają otwarte, mimo że do magicznej 17-tej jeszcze całe pół godziny. Ryzykujemy. Wnętrze jest skromnie urządzone, na stołach leżą lniane obrusy. W powietrzu unosi się delikatny aromat czegoś pysznego. Wątpliwości znikają i zamawiamy klasyczne coq au vin. Michelin po raz kolejny miał rację.

Po pięciu dniach, spędzonych między samochodem a stołem, żegnamy Jeana-Jacquesa i bierzemy kurs na La Rochelle.

Zdjęcia autory