Frances puka do kuchennych drzwi
Najpierw jest takie paskudne uczucie, jakby się siedziało w samolocie podchodzącym do lądowania. Zaraz potem prognozy pokażą przewidywaną trasę (która zawsze może się zmienić w ostatniej chwili). Jeszcze zawsze jest dzień, dwa, trzy, zanim wedrze się na ląd. Jeszcze jest dzień, dwa, podczas których zewsząd rozlega się walenie młotków: mieszkańcy zabijają deskami okna i kuchenne drzwi.
Trzeba się przygotować do przetrwania, nie tylko tych kilkunastu godzin. Kiedy już się zacznie, na samym wstępie zwalone drzewa załatwią na cacy łączność telefoniczną i linie elektryczne na długie tygodnie. A brak prądu oznacza tutaj między innymi: brak światła, klimatyzacji (we wrześniu Floryda jest wciąż upalna), brak możliwości ugotowania czegokolwiek, brak lodówki i przede wszystkim brak wody. Przynajmniej dla tych, którzy mają własne studnie na elektryczne pompy. Ci, którzy korzystają z miejskiego ujęcia, będą w nielepszej sytuacji: woda, skażona zanieczyszczeniami, nie będzie się nadawać do picia. Bo kolejna rzecz, która się zniszczy, to system odprowadzania ścieków. Kilka dni po huraganie Floryda będzie śmierdzieć gównem.
W radio co godzinę podają komunikaty: przewidywany termin uderzenia w brzeg – który się zmienia, najpierw miał być w piątek, potem w piątkową noc, potem sobota rano. Oraz w których schronach (przerobionych z budynków szkolnych) jest jeszcze miejsce, mieszkańcy których okolic muszą się ewakuować (na razie wszyscy z przyczep mieszkalnych i z wybrzeża), gdzie są najdłuższe kolejki do punktów napełniania butli gazowych (są społeczne listy kolejkowe), na których stacjach nie ma już benzyny (na prawie wszystkich).
Bo benzyny też nie będzie. To znaczy, nawet jeśli będzie, to nie będzie jak jej nalać, bo stacje bez prądu nie będą działać. A benzyna jest niezbędna: jeśli przyjdzie się ewakuować kilkaset kilometrów na północ, jeśli będzie się chciało użyć agregatu prądotwórczego, jeśli się będzie chciało zrobić potem jakiekolwiek zakupy i jechać, być może kilkadziesiąt mil, po wodę. W okolicach Tampy, gdzie dosłownie parę dni wcześniej szalał Charley, galon benzyny (ok. 2, 5 l) kosztował 20 dolarów. I trzeba będzie dojechać do pracy, pod warunkiem, że praca wciąż będzie.
Trudno się przygotować, jeśli nie wiadomo właściwie, na co. No bo nikt w tej materii nie ma tak naprawdę doświadczenia. Możliwości są trzy: zwiewać na północ, iść do schronu albo barykadować się w domu.
Z tym uciekaniem na północ, to jak dla nas lewy klimat: internetowe kamery już od środy pokazywały kompletnie zakorkowaną autostradę – w jedną stronę. W drugą – kompletnie pustą. Floryda jest długa i chuda, więc wszyscy jadą jedną drogą, bez specjalnego wyboru, nie ma gdzie zwiewać na boki. Średnica huraganu jest większa niż szerokość Florydy, więc jeśli już się ktoś wybierze w drogę i utknie w tej karawanie, poruszającej się z prędkością siedzącego psa… a na takiej autostradzie wiatr się rozhula, bo nic go nie powstrzyma.
Podobno jedyny ratunek, to wleźć pod most, na samą górę, tam, gdzie on łączy się z ziemią. Pod warunkiem, że jakiś most będzie, będzie się dało do niego dostać i będzie tam jeszcze jakieś miejsce.
Rozważamy koncepcję wyjazdu całkiem na południe, na Keys, bo Frances ma uderzyć powyżej Miami. Nikt się na południe nie wybiera. Właściwie to nie wiem, dlaczego – chyba logiczniej zwiewać tam, gdzie huraganu prawie na pewno nie będzie niż tam, gdzie prędzej czy później doleci na bank. Z drugiej strony, gdyby wiatr nagle zmienił kierunek…
No i trzeba się mieć gdzie zatrzymać, jak już się ucieknie. My niespecjalnie mamy gdzie. Potem się robi na tyle późno, że jakakolwiek opcja wyjazdowa nie wchodzi w grę, bo trzeba by ruszać już, a tu dom nie zabezpieczony, szefowie trzymają w robocie do ostatniej chwili, bo klienci nie chcą niczego zostawiać na „po huraganie”. Jeszcze trzeba zakupić tę całą sklejkę i pięciocalowe śruby i wiertła i takie tam. Po te produkty też są kolejki, jak w Polsce w latach osiemdziesiątych po wódkę.
W internecie są specjalne strony, zawierające instrukcje przykręcania tych pieprzonych desek. Na Florydzie bardzo popularne są ozdobne atrapy – takie kawałki czegoś, przymocowane na stałe po bokach okien, imitujące, że niby to otwarte okiennice. Te wątpliwe upiększenia trzeba, oczywiście, najpierw poodkręcać. Nie mogę pojąć, dlaczego oni nie zaczną tych okien wyposażać w normalne, solidne okiennice, jak Pan Bóg przykazał, które w razie czego można normalnie zamknąć bez tej całej szopki. Podejrzewam, że to spisek lobby producentów sklejki.
Internet to w ogóle dobra rzecz, warto sobie wynotować co lepsze wskazówki, póki sieć działa i jest prąd. Oprócz instrukcji zabijania kuchennych drzwi jest na przykład porada alternatywna nieocenionej Spinelli: zamiast zabijać okna, zostawić je szeroko otwarte i spadać – jak wrócimy, to będziemy mieć pięknie posprzątane. To na wypadek, gdybyśmy się udawali do schronu, ale niespecjalnie nam się to uśmiecha. Internetowe serwisy pokazują zdjęcia ze schronów – łóżka polowe jedno przy drugich, w takich warunkach kilka dni z małymi dziećmi – hmmm…. Jeden ze schronów w Tampie, z dwoma tysiącami ludzi, stracił podczas poprzedniego huraganu dach. Zresztą, później się okaże, że schrony w naszym mieście nie są lepsze – dachy się co prawda ostały, ale brodziło się w środku w wodzie.
No i jedzenie: ze sklepów wymiecione jest niemal wszystko, co jadalne. To znaczy, jeśli ktoś ma kaprys kupić sobie mąkę, to nie ma problemu, tylko że na co komu mąka bez wody i gorącego pieca?
Zatem – galony wody, lód, piwo, krakersy, tortilla chips. Jest w domu zamrażarka pełna mięsa i ryb, napełniona tuż przed wiadomością, że nadchodzi Frances. Czyli główny problem polega na tym, żeby mięso się nie zepsuło, zanim je zdążymy zjeść. Harcerski sposób: obłożenie go pokrzywami – odpada, bo na Florydzie nie widziałam pokrzyw. Zamrożone na kość butle z wodą powędrowały do lodówki, wypełniając ją po brzegi. W szpary między nimi wciskamy zawartość zamrażarki, taki lodowy nabój ma szansę wytrzymać kilka dni. To, co się nie mieści, należy przetworzyć w potrawę, taką, która będzie zjadliwa na zimno i która się od razu nie zepsuje.
Z bazylii, rosnącej przed domem, można zrobić pesto, z cilantro – guacamolę czy salsę, wiatr poobrywałby i tak wszystkie listki, więc co się mają roślinki marnować. Będzie przynajmniej coś do tych krakersów i czipsów. Przy krojeniu jalapenos – cholernych, małych papryczek – trzeba wściekle uważać. A właściwie nie zbliżać się do nich bez kombinezonu kosmicznego, no, przynajmniej bez gumowych rękawiczek.
Podstępna roślinka jest niepozorna – to, co pali, to nasionka. I o ile zjeść się to da, pod warunkiem że w bardzo umiarkowanej ilości, o tyle w zetknięciu ze skórą dłoni daje to efekt (nie od razu, po chwili) zbliżony do poparzenia pierwszego stopnia. Zbliżony, bo kontakt z wodą zamiast ochłodzić i pomóc się tego czegoś pozbyć, tylko sprawę pogarsza. Ulgę przynosi mleko lub olej, nie doustnie oczywiście, tylko na poparzone miejsca…
Krewetki zostają przetworzone na szaszłyki, wraz z plasterkami cukinii, squasha, cebuli i koktailowych pomidorów. Taki szaszłyk jest dobry też na zimno, jako sałatka.
Daję nura w internet w poszukiwaniu dalszych inspiracji. Pinezki i trzydziestki zasypują mnie przepisami, na forum i e-mailem. Trzeba je pomodyfikować, bo nie mam tylu garnków, ani takiego dużego piekarnika. Rzecz bowiem w tym, żeby po upieczeniu to wszystko zostawić w piecu tak, jak jest, w szczelnym garnku, bez otwierania, żeby się za szybko nie zepsuło.
Huragan sam z siebie jest nudny: siedzi się po ciemku, odwiedzać się nie wolno, bo jest godzina policyjna (to znaczy można do kogoś iść wcześniej, ale trzeba to sobie dobrze przemyśleć, bo potem już tam trzeba zostać), patrzy się na kuchenne drzwi – szklane, przesuwane, każdy dom ma tutaj takie wyjście z jadalnio-kuchni na patio, drzwi są oczywiście od zewnątrz zabite deskami, ale samej szybie to nie przeszkadza wydymać się jak żagiel. I wszystkich bolą głowy od ciśnienia powietrza.
W sprawie okien i drzwi teorie są dwie: należy je trzymać zamknięte lub otwarte. To znaczy, za tymi deskami, oczywiście. Jedni twierdzą, że huragan, kiedy dostanie się do środka, to rozsadzi chałupę. Inni, że przeciwnie, jeśli się nie wyrówna ciśnienia wewnątrz i zewnątrz, to ją zgniecie. Funkcjonuje też pogląd, że należy otwierać okna, ale na zawietrznej. Tyle, że nie wiadomo, która to jest zawietrzna, bo tak naprawdę, to to nie jest huragan, czyli wiatr linearny, a cyklon, czyli wirujący pierścień z okiem, w którym panuje cisza. A skoro pierścień, to kierunek wiatru się zmienia co chwilę. Faktem jest, że po uchyleniu okien przestały nas boleć głowy, więc dom chyba też się lepiej poczuł, chociaż trochę popękał.
Ściany się lekko ruszają, okna też, efekty dźwiękowe również pierwsza klasa. Radio na baterie jest właściwie jedynym łącznikiem ze światem zewnętrznym. Real Radio i legendarny prezenter, Dr. Rich, przekazują informację, gdzie co szlag trafił i gdzie jest potrzebna pomoc (ich rachunek za telefon w tym czasie wyniósł ponad milion dolarów). Dzięki telefonom tych, którzy jakimś cudem wciąż mają łączność i dzwonią do Dr. Richa, wiemy, gdzie Frances dokładnie jest i jakie atrakcje ze sobą niesie. Bywa, że głupi drobiazg jest przyczyną nieszczęścia – na przykład dla zrozpaczonego słuchacza, którego żona dostała zawału, a samochód został unieruchomiony w garażu, za drzwiami otwieranymi na prąd. Oczywiście, tej nocy parę osób umiera, niekoniecznie z powodu huraganu, ale też i ktoś się rodzi. Dziewczynki, które przyszły akurat na świat, dostały na imię, oczywiście, Frances (trzy tygodnie póżniej na świat przyjdą małe Janines – na tych samych terenach będzie szaleć Janine, czwarty cyklon na Florydzie w tym samym sezonie: taka heca zdarza się mniej więcej raz na dwieście lat).
Atmosfera właściwie idealna do tego, żeby siedzieć, jeść i opowiadać straszne historie – a to o tornadzie, które porwało cały dom, przeniosło go spory kawałek i postawiło na ziemi, nie uroniwszy ani kropli z dwóch filiżanek kawy, stojących na stole. A to o huraganie z lat dwudziestych, który zassał całą wodę z Okichoobee Lake (to taka niebieska plamka na samym środku mapy Florydy) i zatopił nią dokumentnie osiedla ileś tam mil dalej. A to – ta mną wstrząsnęła najbardziej – o pewnym byznesmenie, który planuje w przyszłym sezonie wypróbować jakiś specjalny wynalazek, jakoby nieszkodliwy dla środowiska: proszek, który ma być z góry wsypany w oko cyklonu i go powstrzymać, nim gadzina wejdzie na ląd, wchłaniając wilgoć czy coś. Historia brzmi jak z mojego ulubionego tygodnika World Weekly News, ale niektórzy się zarzekają, że facet nie jest postacią fikcyjną.
Snując opowieści, pożeramy tortilla chips z salsą i guacamolą:
2 puszki pomidorów (salsy) lub 2 miękkie avocado (guacamola)
mała puszka tych cholernych papryczek (albo 1/4 szklanki świeżych)
1/4 szklanki posiekanej zielonej cebulki
1/4 – 1/2 szklanki posiekanej pietruszki i/lub cilantro
2 łyżki soku z cytryny
1/8 łyżeczki pieprzu (do salsy) lub 1/4 łyżeczki soli (do guacamoli)
rozgnieciony ząbek czosnku
Guacamola powinna być zmiksowana na gładki krem. Salsa nie, nie robi się z niej keczupu, tylko miesza te składniki (odlewając 2/3 soku z pomidorów) i wkłada do lodówki, przykryte, na kilka godzin przed podaniem.
Miejscową atrakcją jest też – trudno dostępny, bo bydlę jest chronione – aligator. Znakomite danie na pohuraganowe okoliczności, kiedy strawę przyrządza się na ognisku. Mając do dyspozycji żeliwny kociołek (ze wszystkimi mecyjami, które towarzyszą używaniu tegoż, jak wyprażanie i smarowanie olejem), masło i sól, właściwie ma się wszystko, co potrzebne. No i aligatora, oczywiście.
Jego smak to coś, jak biegająca ryba – to znaczy, smakuje jak delikatna ryba, ale konsystencja jest bardziej zbliżona do normalnego mięsa. (Tu należy dodać, gdyby ktoś miał bliższą okoliczność z tym stworem – bo aligatory żyją na Florydzie nie tylko na dzikich bagnach, również w przydrożnych kanałach i można się na nie nadziać, jadąc sobie do pracy – że nie tylko nie wolno ich zabijać, również karmić. Boją się ludzi, ale po żarcie przylezą, a kiedy się przestaną bać, to są niebezpieczne: od stworzenia, mającego mózg wielkości orzecha, trudno oczekiwać wdzięczności za dokarmianie. Za dokarmianie można zapłacić sporą grzywnę).
Skoro już przy huraganowych delicjach jesteśmy, to nie można też nie wspomnieć o rybie á la Spinelli – jakoś tak to szło: rybę wyciągnąć na stół przed huraganem, dom opuścić (nie zapominać zostawić otwartych drzwi, żeby się posprzątało), po powrocie do domu, po paru dniach, mamy gotową sałatkę rybną.
Czego sobie i Państwu życzę.
PS. Wielu ludzi, zwłaszcza mających rodziny na Wschodnim Wybrzeżu, pyta, czy ten huragan to horror. Jeśli się ktoś nie uprze siedzieć w przyczepie, czy na plaży, albo mu nie przyjdzie do głowy wleźć w przydrożne bajoro, w którym wielce prawdopodobne jest, że leżą zerwane druty, wciąż pod wysokim napięciem, albo na przykład przywiązać się do drzewa (tak, ludzie miewają takie pomysly), to nie. Nawet, szczerze mówiąc, malownicze to specjalnie nie jest – po Charleyu na pierwszej stronie gazety zamieszczono duże, kolorowe zdjęcie szkód – do krajobrazu porozwalanych przyczep domontowano, nieudolnie dość, zdjęcia połamanych drzew, khy, khy. Jest to niemniej wydarzenie upierdliwe, zwłaszcza dla tych, którzy zdecydowali się spędzić je w szkole, przerobionej na schron.
Z kronikarskiego obowiązku jednak muszę dodać, że tej samej nocy była pewna szkoła, w której zamknięci ludzie naprawdę przeżywali horror. W Biesłanie.
Ilustracje: Anna Fudyma/pinezka.pl