Emigracja różni się od wyjazdu na wywczas między innymi tym, że przy pakowaniu nie liczymy, ile par majtek będzie nam potrzebnych. Ale z tym, że nie liczymy się z ilością bielizny, czy tym podobnych, kryjemy się do samego końca i ściemniamy, że wrócimy za rok, najwyżej za dwa. Ja ostrzegałam, jakby co. Wyrzutów sumienia wobec bliskich nie mamy. Oni zapomną o nas dużo szybciej, niż my o nich. Przynajmniej ci, na których nam zależy. Dziwnym trafem ci, od których uciekamy, będą pielęgnować pamięć o nas z uporem godnym lepszej sprawy.

Zanim jednak opracujemy odpowiedni kit dla krewnych-i-znajomych, musimy sobie odpowiedzieć, czy my sami aby na pewno wiemy, po co i na jak długo wyjeżdżamy. Bez sensu jest łamać sobie tym samemu głowę, skoro od tego są profesjonaliści.
Robimy więc to, co zrobi każdy racjonalnie myślący człowiek – prosimy naszą koleżankę, która ma namiary na wróżkę (bardzo dobrą, koleżance przepowiedziała, że w wieku 28 lat pozna szatyna, no i faktycznie, co prawda był łysy, ale zanim wyłysiał, był szatynem), by nam umówiła wizytę, od której zależy nasza życiowa decyzja.
Wróżka nam każe wyciągnąć kartę, trafiamy na kościotrupa na koniu. Bardzo fajny obrazek. Akurat to, co chcemy mieć w głowie w momencie, w którym przestawiamy swoje życie na inny tor. Żeby się upewnić, że to właściwa decyzja, wyciągamy drugą kartę, tym razem z ludźmi w płonącej wieży. Upewniamy się, czy w talii Tarota nie ma przypadkiem obrazka ze spadającym samolotem.
Na pocieszenie, w kwestii związków i rodziny karta stoi dobrze. Nie jesteśmy pewni, czy to, co usłyszeliśmy, to jest to, co chcieliśmy, ale na szczęście nasza druga koleżanka też ma znajomą bardzo dobrą wróżkę. Wróżka numer dwa akurat mówi nam, że wyjazd przyniesie nam sukces, za to zaowocuje tąpnięciem na gruncie rodziny i związków.
Aby rozwiązać ten dylemat, kupujemy sobie I Ching i rzucamy pieniążkami. Wychodzą nam dwie linie zmiany, z ktorych jedna każe nam natychmiast podjąć działanie, aby osiągnąć sukces, druga natomiast każe się od wszelkich przedsięwzięć powstrzymać, jeśli nie chcemy spowodować katastrofy. Ostatecznie decydujemy się na rzut monetą. Jedną. Jeśli wyrzucimy orzełka – to lecimy.

Jest orzełek. Jedziemy, robiąc bardzo dobrą minę do nie-wiadomo-jakiej gry. Wychodzimy bowiem z założenia (słusznego), że jeżeli krewni-i-znajomi będą nam zazdrościć, to wyjedziemy w lepszym nastroju. Ale żeby nam zazdrościli, to już my się o to musimy postarać.

Pakujemy się. O majtkach już wspomnieliśmy, teraz reszta dobytku.
Pakowanie przedpodróżne różni się z grubsza tym od przedemigracyjnego, że w tym pierwszym przypadku staramy się zostawić możliwie dużo miejsca w torbach na pamiątki i zakupy poczynione za granicą. W tym drugim postępujemy dokładnie na odwrót, w kieszeniach niby przypadkiem zostawiamy bilety z ojczystego tramwaju czy drobne monety, do walizek i kufrów w każdym wolnym miejscu upychamy a to ulubioną łyżeczkę, a to zdjęcia rodziny. No i literaturę. Nie jest łatwo, papier jest ciężki jak jasna cholera, a limit wagi bagażu nie jest specjalnie duży.
Jesteśmy dobrej myśli, część dobytku wysyłamy wcześniej korzystając z usług wyspecjalizowanej agencji. Drogich usług, dodajmy. Na tyle drogich, że porzucamy myśl zabrania ze sobą kompletu sztućców, ręczników czy pościeli, bo to możemy kupić na miejscu i wyjdzie nam to finansowo na korzyść.

Kiedy dobytek już poleciał a nasze bagaże są spakowane z dokładnością do jednego grama dopuszczalnej wagi, wypada się pożegnać z ekipą. Jeśli komuś pozwoliliśmy się wcześniej domyśleć, że wyjeżdżamy na dłużej, niż na trzy tygodnie, to teraz będziemy sobie pluć w brodę. Każdy osobnik, który postanowi nas pożegnać, na bank wręczy nam upominek. Pół biedy, jeśli jedziemy w tak zwane ciemno, w miejsce, w którym nikogo nie znamy. Ale jeśli na miejscu mamy jakąś rodzinę, przygotujmy się na to, że ilość drobnych upominków odpowiednio wzrośnie.

Zgrzytając zębami, pożyczamy od ciotki bardzo niewyjściową torbę (bo wszystkie wyjściowe są już zajęte) i pakujemy do niej: ceramicznego pieska, półtora kilograma kabanosów, popielniczkę z napisem „Polanica Zdrój” dla szwagra, kilka egzemplarzy beznadziejnej książki, którą napisał nasz wuj – jeden dla nas, drugi dla szwagra, resztę dla jakiejś Polonii, którą tam na pewno poznamy i która doceni kontakt z językiem ojczystym, komplet koszyczków do szklanek (w kraju do którego jedziemy nie używa się takich szklanek, więc szklanki też dostajemy), album z papieżem dla ciotki, Kuchnię Polską, żebyśmy w chwili depresji mogli sobie przyrządzić zgodnie z przepisem „makaron fabryczny z konserwą mięsną” i – kurde bele – kwiatka w doniczce.

Wszystkie te dary przynoszą nam znajomi w ostatnim dniu, zasadniczo przeznaczonym przez nas na wymianę pieniędzy, przygotowanie dotychczasowego mieszkania do oddania go nowym lokatorom, zostawieniu wszelkich umów notarialnych i innych ważnych dokumentów w widocznym miejscu i tak dalej. Każdy przychodzi o innej godzinie i każdy przekonany o tym, że sprawia nam przemiłą niespodziankę. Co poniektórzy oczywiście przychodzą, żebyśmy im pomogli: a to coś wydrukować, a to coś załatwić, a to spytać, czy mogą na czas naszej nieobecności pożyczyć naszą encyklopedię, która zasadniczo, wraz z resztą pozostawionego dobytku, jest spakowana w pudle na strychu u teściowej. Pytanie, dlaczego o tę encyklopedię proszą właśnie dzisiaj, jest dowodem debilizmu z naszej strony: no przecież to oczywiste, że dzisiaj, jutro już nas tu nie będzie, nie?

Każdy, kto czegoś od nas w tym dniu chce, żeby nas ułagodzić, przynosi pół litra. Oczywiście możemy wziąć ze sobą tylko jedną flaszkę, więc resztę trzeba obalić na miejscu. W efekcie my się miotamy między walizami, a dookoła rozkręca się impreza (przytomnie zapraszamy na nią przyszłych lokatorów, żeby, skoro już ekipa robi bałagan, oni się do tego też przyczynili. Tym sposobem nie będą mieć o burdel pretensji).
Ukoronowaniem wieczoru jest wizyta krewnego, który postanowił nas uszczęśliwić wypchanym porożem jelenim własnoręcznie upolowanym. Zawsze tak się tym zachwycaliśmy podczas wizyt u niego, wyjaśnia, że uznał, iż lepszego prezentu nie jest w stanie wymyślić. W jego oczach widać autentyczne wzruszenie i szczerą intencję sprawienia nam przyjemności, więc nie mamy sumienia mu powiedzieć, że ostatnia rzecz, o jakiej marzymy, to wzmiankowane poroże, a zachwyt wyrażaliśmy li tylko, żeby mu sprawić przyjemność. No nic, wydajemy majątek na nadbagaż albo dodatkową przesyłkę (kurde bele, gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że to się tak skończy, wszystkie te fanty posłalibyśmy w jednym pudle, wyszłoby dwa razy taniej).

Tym prostym sposobem znajdujemy się w kompletnie obcym kraju, nie mając co prawda ręczników, pościeli, sztućców czy talerzy, ani pieniędzy na nie, bo pracy jeszcze nie mamy, a oszczędności poszły na przesłanie poroża, ceramicznego pieska, szklanek, które się oczywiście rozwaliły, bo nieopatrznie na pudle napisaliśmy „FRAGILE” i tragarze wzięli to sobie do serca, i tym podobne. Radzimy sobie jak możemy, przez pierwsze miesiące pijąc herbatę z jednorazowego kubka z McDonalda i używając papierowych ręczników zakoszonych z publicznych toalet. Ale za to mamy poroże i pieska.

Dostajemy na początku e-maile od znajomych. Zrazu staramy się na nie odpowiadać regularnie, ale idzie coraz gorzej, bo już nie pamiętamy, komu zdążyliśmy opisać widok z okna oraz obrobić tyłek pracodawcy, a komu nie. Podejmujemy próbę wysłania jednego e-maila do wszystkich, bo pisanie tego samego czterdzieści razy zajmuje dwa dni. Tym prostym sposobem połowa znajomych się obraża, bo oczekiwali, że akurat oni zasługują na całkiem osobny i długi list, i mamy ich z głowy.

Kiedy już się odkujemy na tyle, że mamy czym i na czym jeść i gdzie spać, myślimy o odwiedzeniu starych kątów.
I tu popełniamy klasyczny błąd. Czyli mówimy o tym komukolwiek. Czasem popełniamy błąd podwójny, czyli mowimy o tym również szwagrowi (temu co dostał popielniczkę) i ciotce (tej od albumu). Efekt jest taki, że w czasie wizyty w ojczyźnie nie mamy ani chwili dla siebie. Cały czas spędzamy na powtarzaniu jak katarynka: „a na tym zdjęciu jest nowy dzidziuś szwagra, a tutaj jest wujek z telewizorem, a tam ciotka z nowym psem”.
Umordowani, z trudem wciskamy w plan wyjazdu wizytę u przyjaciółki ciotki, której ciotka rewanżuje się torbą ciuchów, z których już wyrosła, za album z papieżem. Dostajemy też mnóstwo telefonów od tych znajomych, od których mieliśmy zamiar uciec raz na zawsze, a którzy, nie wiedzieć jak, dowiedzieli się o naszym przyjeżdzie. Pół biedy, jeśli to tylko telefon, nadaktywni nas po prostu odwiedzą, oczywiście w momencie, w którym będziemy planować coś całkiem innego.

Wracamy wykończeni, otwieramy e-maila, nasza skrzynka jest zapchana korespondencją dwojga rodzajów: pretensje od tych, którym nic nie powiedzieliśmy, że będziemy w ojczyźnie i oni się od obcych ludzi o tym dowiadują, oraz tradycyjne liczne oferty dotyczące zakupu viagry, powiększania członka oraz „gorących młodych dupeczek”, które wywalamy niemal machinalnie.
A, moment, tę dotyczącą zakupu działki na Księżycu to może tym razem rozważymy.

 

Ilustr. autory