Jakiś czas temu falę złośliwych uśmieszków wywołał postulat skandynawskich feministek, żeby na obrazkach ilustrujących montowanie mebli była ukazana sylwetka w spódnicy. Jakkolwiek nie znam osobiście nikogo, kto by hobbystycznie skręcał meble przyodziany w spódnicę, to faktem jest, że sylwetka w spódnicy symbolicznie oznacza kobietę, a zatem taki obrazek jedynie ilustrowałby stan faktyczny zamiast mydlić oczy jakąś fatamorganą.

Co bardziej męscy mężczyźni widzą wizje partnerskiego związku we wzajemnym uzupełnianiu się, pełnym ukłonów wobec Matki Natury, naturalnego porządku rzeczy, Boskiego planu i fizycznych predyspozycji. Doskonale wiedzą, że kobiety już w życiu płodowym nabierają umiejętności gotowania pomidorówki, a przez pępowinę wpływa im do krwioobiegu instrukcja obsługi odkurzacza. Wiadomo – geny. Ale, rzecz jasna, jakby trzeba było przestawić szafę, wbić gwóźdź albo skosić trawnik, to jak najbardziej, męscy mężczyźni ochoczo przystąpią do działania. Tak to wygląda w założeniu.

Jakoś tak się jednak składa, że ludzki żołądek  domaga się pożywienia przynajmniej codziennie, czyli nieco częściej niż zachodzi konieczność przesunięcia szafy. Znudzone albo głodne dziecko w bliskiej perspektywie zagraża rodzicom trwałym uszkodzeniem słuchu, nagromadzone w pampersie substancje kiedyś w końcu eksplodują, a nie wyprowadzony w porę pies zsika się na dywan. Gwóźdź jeść nie woła, leży sobie spokojnie w kąciku, tęskniąc bezgłośnie za wiertarką, a poza tym, jaki procent populacji posiada własny trawnik do skoszenia?

Abstrahując od dywagacji na temat obciążeń, jakie nakłada na obie płcie tak chętnie przywoływany naturalny porządek rzeczy, zakładając, że przyjmujemy je z dobrodziejstwem inwentarza i wypełniamy bez zastrzeżeń, ciekawe jak wygląda sprawa egzekwowania. Otóż kluczową konstrukcją gramatyczną niezbędną do zrozumienia zasad działania partnerskiego związku jest czas przyszły niedokonany, gdzie w roli okoliczników czasu występują słowa „zaraz”, „za chwilę” , a także „nie teraz”. Z niewiadomych przyczyn czynność uznawana za priorytet przez partnerkę automatycznie ląduje na ostatnim miejscu w przyszłościowych planach jej partnera i daje się tu zauważyć prawidłowość: im bardziej zależy jej, tym bardziej nie zależy jemu. Pozostawiony sam sobie na środku przedpokoju obraz po przodkach z zabytkową ramą doczeka się w końcu powieszenia, jednak wystarczy napomknąć słówko na temat konieczności umieszczenia w ścianie kołka rozporowego, natychmiast obraz traci wszelkie szanse na ekspozycję.

Problem w tym, że markety budowlane nie oferują produktów samoinstalujących się. Nie ma jeszcze na rynku kołków samodzielnie wskakujących w ściany, wiem, bo szukałam. Można gdybać, dlaczego wbrew wielowiekowej rodzinnej tradycji producenci ciągle zakładają, że osoba kupująca kołki w celu umieszczenia ich w ścianie dysponuje także fachową siłą roboczą,  która plan urzeczywistni. Być może jest to działanie mające nakłonić kobiety do łączenia się w pary z mężczyznami i lobby producenckie działa tu w porozumieniu z Ojcem Smardzykiem i Ligą Polskich Rodzin, jednak nadal niezrozumiałe jest w tym chytrym planie naiwne przekonanie kobiet, że wraz z zamążpójściem wzrośnie ich szansa na posiadanie kołka  w ścianie, ręczników na wieszaku, szafy na zaplanowanym miejscu i poskręcanych mebli. Jakiś czas temu, falę złośliwych uśmieszków wywołał postulat skandynawskich feministek, żeby na obrazkach ilustrujących montowanie mebli była ukazana sylwetka w spódnicy. Jakkolwiek nie znam osobiście nikogo, kto by hobbystycznie skręcał meble przyodziany w spódnicę, to faktem jest, że sylwetka w spódnicy symbolicznie oznacza kobietę, a zatem taki obrazek jedynie ilustrowałby stan faktyczny, zamiast mydlić oczy jakąś fatamorganą.

W zasadzie istnieją trzy sposoby na umieszczenie kołka w ścianie. Pierwszym jest – samej się do tego zabrać. Nikt nie twierdzi, że obsługa wiertarki jest wiedzą tajemną dostępną jedynie wybranym, jednak pozostaje otwarte pytanie, czy jeśli przyjmiemy na siebie całkowitą odpowiedzialność za wszelkie domowe sprawy, to oznacza, że same w tym domu mieszkamy czy też charytatywnie oferujemy usługi typu all inclusive, za które taki na przykład  Neckermann liczy sobie naprawdę spore pieniądze.
Drugim sposobem jest zaaranżować ożywione kontakty towarzyskie naszego partnera z facetem, który twierdzi, że właśnie ostatnio poskręcał meble/ powiesił obraz/ posklejał szuflady. Nie jest istotne, że najprawdopodobniej nie on to zrobił tylko jego żona, ważne jest, że pod wpływem snutych przez nowego kumpla fantasmagorii, nasz facet postanowi udowodnić, że on też potrafi.
Trzecim sposobem jest zorganizowanie homework party, czyli zgromadzenie pięciu osób, które będą uczestniczyły w doniosłym momencie wbijania kołka. Jedna będzie trzymała krzesło lub drabinkę, druga zadba o przedłużacze, trzecia poda wiertła, czwarta pozostanie w odwodzie z odkurzaczem, piąta z zachwytem będzie komentować na bieżąco. Oczywiście, nie zawsze można zwołać takie gremium na za chwilę, ale skutek jest zawsze murowany, sama nieraz z łapanki brałam udział w pracach domowych wykonywanych w ten sposób przez ojca mojej koleżanki i naprawdę w wielu półkach wiszących w domu jej rodziców mam swój skromny udział (byłam odpowiedzialna za przedłużacze).

kolaż: Joanna Titeux

  Pozostaje otwarte pytanie, dlaczego niemal każdy mężczyzna, nakłaniany przez partnerkę do wykonania pracy, która niejako została zakontraktowana w momencie złożenia zobowiązania o wspólnocie domowej, opiera się ze wszystkich sił, natomiast zagadnięty przez kumpla w kwestii pomocy w choćby bardzo czasochłonnym przedsięwzięciu (uporządkowanie kolekcji motyli zbieranych od wczesnego dzieciństwa, wyprawa na giełdę fotograficzną  w celu zakupienia obiektywu, rozkręcenie czegoś bardzo skomplikowanego oraz skręcenie tego z powrotem) na wyrażenie zgody potrzebuje około pięciu sekund. Najbardziej prawdopodobną hipotezą jest ta, że o wartości pomysłu decyduje płeć pomysłodawcy i kobiety z góry zajmują przegrane pozycje z racji bycia kobietami.

Daleka jestem od wmawiania komukolwiek, że wszystko, co zostało pomyślane jako wiszące, rzeczywiście musi wisieć, z pewnością wieszak na ręczniki złożony na podłodze, wraz z ręcznikami, jest pomysłem aranżacyjnym nietuzinkowym i przy odrobinie siły przebicia można by go wylansować na bardzo aktualny trend. Być może wkrótce nie będzie zresztą innego wyjścia. Nie ulega wątpliwości, że istnieją ludzie – i to nie tylko kobiety – którzy z sobie znanych powodów dążą do tego, aby nic nie znajdowało się w pierwotnym miejscu, na przykład gniazdka elektryczne, i choćby po trupach połapanych przypadkowo domorosłych magików swój cel osiągną; a kiedy już go osiągną, nie spoczną, póki wszystkie tapety nie zostaną wymienione, a po tapetach przyjdzie czas na karnisze, rury kanalizacyjne oraz glazurę, po czym wszystko będzie trzeba zaczynać od początku. W takim przypadku jestem w stanie zrozumieć taktykę biernego oporu, bo faktycznie ludzie-demolki mają w sobie coś z fatalistycznej nieuchronności jakiegoś złowrogiego perpetuum mobile. Jednakże większość z nas, być może zmanipulowana telewizyjnymi reklamami, w których to, co ma wisieć, na przykład żyrandol, faktycznie wisi, odczuwa dojmującą potrzebę ogarnięcia nieco najbliższej przestrzeni, w której, wszystko na  to wskazuje, przyjdzie nam spędzić nieco czasu i często ta potrzeba mieści się  w granicach rozsądku.

Oczywiście, można przeczekać. Moja znajoma, która spędziła sporo czasu na udowadnianiu w sposób naukowy potrzeby sklejenia wysokiego krzesełka dla dziecka (analiza trajektorii lotu jedzenia wypluwanego przez dziecko siedzące w wysokim krzesełku, wykazała, że istnieją małe szanse, by wyplute pożywienie wylądowało w talerzu rodzica pożywiającego się w pobliżu, które to szanse znacznie wzrastają, kiedy dziecko siedzi na krześle normalnej wysokości), w końcu dała za wygraną, ponieważ nie ulegało wątpliwości, że jej małżonek postanowił przeczekać aż się sprawa zdezaktualizuje, gdyż dziecko osiągnie rozmiary uniemożliwiające wtłoczenie go w krzesełko.

Niekiedy jednak sprawa bywa bardziej dramatyczna i naprawdę istnieją ludzie, którzy miesiącami żyją bez światła elektrycznego, za naprawę którego małżonek lada moment się zabierze, tylko jakoś tak mu się czasowo nie składa, ale jak już  się złoży to na pewno świetnie sobie poradzi i nie potrzeba żadnego fachowca, co by się tylko po domu plątał. Na przykład mój mąż jest z przekonania ewolucjonistą i nie bacząc na to, że procesy ewolucyjne nie mają w zwyczaju dokonywać się w obrębie jednego pokolenia, pełen nadziei czeka, aż wielkie i ciężkie drzwi w szafie, wymagające pilnego wyregulowania zawiasów przez co najmniej dwie osoby – z racji ciężaru, same się naprawią i zaprzęg czterech mułów przestanie być niezbędny do ich otwarcia oraz zamknięcia. Gdyż ponad wszelką wątpliwość zostało udowodnione, że przetrwają tylko najsilniejsze i najlepiej przystosowane drzwi, zaś drzwi chore, słabe i obciążone wadami genetycznymi, zostaną w sposób naturalny wyeliminowane.

Mimo wszystko ja nie ustaję w  nadziei, która, jak to mówią, umiera ostatnia i na wszelki wypadek rozglądam się za kimś, kto przygarnie moje cztery muły, kiedy już, być może za mojego życia, przestaną mi być potrzebne.

Ilustrowała Joanna Titeux/pinezka.pl