Pamiętacie tamte szczęśliwe czasy, kiedy wydawało się, że człowiek żyje tylko dla wakacji? Przedsmakiem lata były zajęcia plenerowe, na które zgadzali się co bardziej liberalni nauczyciele. Jeszcze ciągle dźwięczy mi w uszach „psze pani, a wyjdzieeeeemy na dwór?”. I w końcu laba. Wolność! Nieograniczone perspektywy! Całe dwa miesiące Wielkiej Przygody, nawet jeśli się wyjeżdżało nie dalej, niż do babci na wieś.

Teraz już nie jest tak różowo. Się pracuje. Się ma obowiązki. Się przyzwyczaiło do wakacji w mieście. Ale można się jakoś ratować.
Moim sprawdzonym sposobem są cotygodniowe wyjazdy na Mazury. Przy odrobinie dobrej woli jest szansa wmówić sobie, że tak naprawdę to się ma dwumiesięczne wakacje, tylko czasem trzeba przyjeżdżać do pracy.

Sama nie wiem, dlaczego ciągnie mnie zawsze w to samo miejsce. A może powodów jest tak dużo, że nawet nie chce mi się ich precyzować. Faktem jest, że nieodmiennie ląduję wciąż na tym samym polu namiotowym. Ludzi bywa mniej lub więcej, zależnie od pogody. Ale bez względu na ilość ludzi, pewne rytualne zachowania pozostają bez zmian. Dzięki temu nawet mi nie szkoda, że przegapiam kolejną powtórkę serialu „Alternatywy 4”, który jest jak dobre wino – im starszy tym lepszy. Bo na polu namiotowym mam swój prywatny telewizor – obserwuję ludzi i sprawia mi to masę frajdy wywołanej zdziwkiem.
Zdziwko pojawia się już w chwili rozbijania namiotów. Przyjeżdżają ludzie samochodem, wypakowują się, rozstawiają cały ten sajgon, który ze sobą przywieźli: targają namiot (razem), rozkładają (razem), łączą rurki (razem), naciągają płachtę, wbijają śledzie (razem). Potem facet zasiada na krzesełku turystycznym, a kobieta nadal się krząta, a roboty jest trochę – cały majdan przepakować z bagażnika do namiotu. A dalej moje zdziwko się potęguje, bo oto widzę porozstawiane stoliki i krzesełka, na których siedzą mężczyźni. Kobiety nie mają czasu posiedzieć, bo latają w kółko: robią śniadanie, sprzątają po śniadaniu, podają kawę, sprzątają po kawie, po czym przystępują do gotowania obiadu. Przy ładnej pogodzie jest to poniekąd sport wyczynowy, szczególnie, że gotuje się pod dobrze przechowującym ciepło brezentem. No więc podaje się obiad, sprząta się po obiedzie i zaczynają się przygotowania do wieczornego grilla.
W ten kierat zaprzęgnięte są wszystkie kobiety – żony, narzeczone, siostry i córki. Faceci mają czas na swoje męskie rozrywki, takie jak pływanie, brydżyk, drzemka w cieniu na materacyku, ponarzekanie w większym męskim gronie na złe czasy i niesprawiedliwość dziejową, a także na kobiety. W ciągu dnia brzuchaci i łysawi panowie lubią sobie popatrzeć na młode pupy w kostiumach kąpielowych i powzdychać, że jakby tu byli bez żony… (nieodmiennie mnie wzrusza ich przekonanie, że jedynie obecność żony przekreśla ich szanse u dorodnej osiemnastolatki). Wieczorami zaś lubią ponarzekać, jakie to kobiety są podłe i że całe zło świata to wina kobiet właśnie. A one sobie latają…

Z mojego turystycznego krzesełka obserwuję także niezakontraktowane młode pary, u których już zauważalne są podwaliny tradycyjnego układu biwakowego, ale jeszcze większość czasu zajmują tzw. karesy. U dorosłych, zaślubionych par, karesy nie występują i jeśli się chce odgadnąć, kto jest czyją żoną, należy zwracać uwagę na to, komu najczęściej podaje kawę. Młode pary zaś nad rozkosze całodniowego biesiadowania przy plastikowym stoliku przedkładają okazywanie sobie uczuć na dmuchanym materacu, wyciągniętym przed namiot. Okazywanie uczuć polega na tym, że dziewczyna ochoczo przystępuje do wyciskania pryszczy na ciele wybranka, a on się temu poddaje.
Te zwyczaje godowe również obejmuję swoim prywatnym zdziwkiem, gdyż nie do końca są dla mnie jasne przyczyny, dla których karesy przybierają akurat kosmetyczną formę. Zwolennik psychologii ewolucyjnej mógłby, jak sądzę, dopatrywać się przyczyn w rozpowszechnionym niegdyś zwyczaju iskania, który to zwyczaj wcale nie dotyczy tylko małp człekokształtych, ale służył też do budowania bliskości między ludźmi (na przykład, w średniowieczu). Kiedy omawiałam tę sprawę z Lolytą, zauważyła słusznie, że obejrzenie pleców mężczyzny, który nam się podoba, mogłoby oszczędzić niepotrzebnych a bolesnych rozczarowań. Bo cóż po deklaracjach, że obecny związek już się właściwie wypalił, że „wcale ze sobą nie śpią”, skoro wyciśnięte plecy mówią same za siebie.

Ponieważ jestem już doświadczoną biwakowiczką, wiem, że wybierając miejsce na namiot należy zadbać o to, żeby z jednej strony było drzewo, a z tyłu krzaki. Z trzeciej strony postawi się samochód. Dzięki temu jest cień szansy na jaką taką prywatność. Ludzie są istotami stadnymi i z całych sił dążą do tego, żeby zamieszkać tak blisko obcych sobie ludzi, żeby móc trzymać nogi w ich namiocie. Nawet jeśli wokół jest mnóstwo wolnego miejsca, nowoprzybyli dołożą wszelkich starań, aby linki naszego i ich namiotu krzyżowały się i abyśmy każdego dnia w pełni uczestniczyli w ich życiu rodzinnym. Zdarzało się, że poszliśmy spać jako bezdzietna para, a budzilismy się jako szczęśliwi posiadacze dwójki dzieci i psa rasy beagle. W promocji dostaliśmy również ryczące diskopolowymi przebojami radio, a w charakterze babci, przemiłą starszą panią, która od świtu podśpiewuje sobie melodie wylansowane niegdyś przez Połomskiego.
W tej sytuacji zdziwko niewiele pomaga: wyrwani znienacka ze snu przez nieswoją babcię, niezwykle żwawe dzieci (których nie zaadoptowalibyśmy nawet gdyby były ostatnimi na świecie) oraz radio (uparcie lansujące przeboje, na które reagujemy wysypką), możemy się dziwić do upojenia, a i tak jedynym wyjściem jest zarzucenie namiotu na plecy i przeniesienie się spokojniejsze miejsce. W którym będą krzaki i drzewo przynajmniej z jednej strony.

Na polu namiotowym obowiązują pewne stałe zasady savoir vivre’u. Nie dotyczą one szampańskich imprez nocnych, piszczenia pompą o czwartej rano, ani głośnego nawoływania się wędkarzy, pragnących ustalić, gdzie są ich robaki. Regulują natomiast ściśle i bez cienia wątpliwości takie sprawy, jak rękodzieło artystyczne oraz kwestie motoryzacyjne. Wystarczy, aby przed jakimś namiotem pojawiła się szydełkująca pani, a już zbiegają się inne panie w celu ustalenia, co powstanie w rezultacie jej działalności, jak to się robi i czego potrzeba, żeby robić to samo. I już następnej soboty z mojego turystycznego krzesełka widzę cały rządek pań, zawzięcie szydełkujących. Nie jest to, bynajmniej, obraz statyczny – żaden Vermeer czy inny Rembrandt! – ruch w rządku panuje bezustanny. Ciągle ktoś się zrywa, żeby podać panom kawę, znaleźć ciasteczka, zamieszać w garnku, pobiec na brzeg i zwołać dzieci taplające się w jeziorze, skonsultować z panią trzy krzesełka dalej, czy już czas na półsłupki.
Podobna zasada panuje w dziedzinie motoryzacji. Wystarczy jedna podniesiona maska samochodowa, a natychmiast robi się wokół niej tłok, zagląda się, zadaje pytania typu „ile pali?”, zaprasza się do zajrzenia pod własną maskę. W tym rytuale uczestniczą wszyscy przedstawiciele płci męskiej od dziesięciolatka wzwyż. Po pięciu minutach sytuacja wygląda następująco: wszystkie maski podniesione, a każdy z oglądających ma w ręku ścierkę i dopucowuje zaniedbane wcześniej elementy.

Za każdym razem, siedząc na swoim krzesełku i obserwując otoczenie, uświadamiam sobie, jak bardzo lubię taki właśnie sposób spędzania wolnego czasu i tych wszystkich ludzi wokół. Jeśli ktoś z Was zawita kiedyś na mazurskie pole namiotowe i zauważy nieruchomą postać, od której promieniuje zdziwko, to pewnie będę ja. Sezon się zbliża, trzeba przeliczyć śledzie.