ilustr. Joanna Titeux/pinezka.pl

Czas jest dla nas dobry – ideałami piękna są kobiety w naszym wieku, trzydziestosześcioletnia Nicole lansuje najsłynniejszy zapach świata w rekordowo kosztownej reklamie, o kapryśną, trzydziestodwuletnią Naomi nadal biją się projektanci i nie wynika to stąd, że litera „n” stała się nagle szalenie popularna. Do panteonu top gwiazd – kanonów piękna i ikon elegancji – należą też Monika Bellucci, Catherina Zeta Jones, Cate Blanchett, Salma Hayek, Julia Roberts, JLo – wszystkie mniej lub więcej po trzydziestce.

Magiczne pierwsze cyfry wieku nadal są wyznacznikiem atrakcyjności, ale w inną stronę – pojawienie się trójki oznacza, że zyskuje się niejako przepustkę do przestania być nieopierzoną siusiumajtką, dostaje się „z rozdzielnika” cenne przymioty takie, jak pełnia kobiecości, klasa, świadomość swojej urody, styl, elegancja. To usypia naszą czujność. Bo przecież jesteśmy trendy, mamy tyle lat, co najpiękniejsza i najbardziej podziwiana cząstka ludzkości, a jeśli nam przybędzie – oj, no cóż z tego, skoro licznik Nicole, Moniki i Salmy kręci się równo z naszym. Więc spokojnie kupujemy krem z retinolem i zwalczamy wolne rodniki, życie przed nami, jesteśmy w końcu najbardziej ukochaną i hołubioną przez reklamodawców grupą docelową, a to przecież o czymś świadczy.

Teraz, delektując się naszą pełnią kobiecości, możemy odcinać kupony od tego, co sobie wyharowałyśmy przez lata życiowej szamotaniny rodzinnej, zawodowej i mieszkaniowej. I początkowo wcale nas nie niepokoi, że nagle nie potrafimy powiedzieć nic dalej, niż „siedzą, piją, lulki palą”, bo w końcu wiemy, że potem było coś o hulankach, a na co dzień przecież to się nie przyda, więc nie ma co się głowić, zresztą w jakiejś sposobnej chwili – na przykład na sedesie – i tak się samo przypomni. Ale coraz częściej zaczynamy zauważać, że przejmujemy tok rozumowania, który tak nas rozśmieszał u naszej Przyszywanej Ciotki – „kiedy Zosia wyjechała do Ameryki…? Zaraz, zaraz to musiało być wtedy, jak już mieliśmy tę kanapę, pamiętam dokładnie, bo były na nią zapisy i ten pan z komitetu kolejkowego bardzo tego pilnował… I walizka Zosi tu właśnie leżała… no tak, to było w siedemdziesiątym ósmym”.

Z mózgiem jak z szafą – jeśli poupychamy rzeczy na siłę, to efekt bywa taki, że nie możemy nic znaleźć na czas, a marne to pocieszenie, że znajdzie się akurat wtedy, kiedy wcale nie będziemy potrzebowały. Na jednej półce upychamy piny, rodzinne pesele, nipy – swój i „pracowy”, numery kart kredytowych i numer własnego telefonu komórkowego, żeby nie było obciachu przy zamawianiu taksówki. Ale trzeba liczyć się z tym, że data urodzin dziecka już się nie zmieści i lekarz, wypełniający kartę w przychodni dziecięcej, może nam rzucać podejrzliwe spojrzenia, czy my sobie czasem cudzego dziecka nie przywłaszczamy.
Na drugą półkę wrzucamy datę najbliższego szczepienia psa, kilkujęzykową wersję zdania „niestety, nie mówię w twoim języku, ale możemy porozmawiać po angielsku”, datę bitwy pod Grunwaldem i „Litwo, Ojczyzno moja”.
Na wieszakach rozmieszczamy przepis na sałatkę śledziową, proporcje do sernika, który zawsze się udaje, ścieżkę dostępu do naszych notatek w komputerze (dysk D? Na pewno? A może to już zgrane na płytę?), ulubione teksty z „Misia” i z „Rejsu”, hasła do skrzynek na różnych portalach, do księgarni internetowej, do rezerwacji biletów do teatru i koniecznie do supermarketu on-line, bo jeśli zapomnimy, to nikt nie dostanie jeść. A jeszcze trzeba upchnąć  różne wiadomości, związane z naszą pracą zawodową i koniecznie datę imienin cioci Zeni, bo ona się zawsze strasznie obraża, jak nie zadzwonimy z życzeniami. Plus nazwę sklepu, w którym jest ten cudny trencz w lamparcie cętki, który pokazali w przedostatniej Marie Claire – na wypadek, gdybyśmy były w okolicy i akurat miały w kieszeni niespodziewany spadek po bogatym, acz wrednym wujku.

Jako kobiety mamy też oddzielną szufladę do gromadzenia danych o naszej zamierzchłej przeszłości uczuciowej, dzięki czemu potrafimy precyzyjnie określić, co nam odpowiedział mąż, kiedy zaproponowałyśmy mu powieszenie półki na książki w niedzielny, lipcowy wieczór siedem lat temu – z dokładnością do jednego zaimka.

ilustr. Joanna Titeux/pinezka.pl

Sytuacja się komplikuje w momencie, kiedy po raz trzeci bierzemy z wypożyczalni ten sam film i na dodatek, oglądając, podejrzewamy wprawdzie, że temat jest nam mniej więcej znany, ale niedokładnie pamiętamy skąd i dlaczego. Zaczynamy łapać się na uczuciu, że większość książek, które kiedyś przeczytałyśmy, właściwie nadają się do powtórnego przerobienia, bo co właściwie było nad Kantem, kiedy miał prawo moralne w sobie? A może to wcale nie był Kant, tylko Kwinto przed bankiem w Zurychu…? Oj, żeby nie było z nami tak, jak z  mieszkańcami Makondo, którzy musieli sobie na stole przyklejać kartkę z napisem „stół”. Gdzie te czasy, kiedy można było w ciągu jednej nocy przed egzaminem wbić sobie do głowy materiał z całego semestru?

Tymczasowym rozwiązaniem jest przepastny notes, bez którego nie ma dla nas życia. Tam mamy zapisane wszystkie adresy i telefony, ważne daty oraz: zadzw. do W ( tylko kto/co to do licha jest W?), z Uniw. zaśw. do kap. początk. (ale poprosić, czy już odebrać?), cytr. kupić (możliwe, że myślałyśmy o sorbecie, ale równie dobrze mogło być tak, że ktoś znajomy poszedł do więzienia i trzeba go uchronić od szkorbutu). Notesu tego szukamy codziennie rano, z rozwianym włosem i obłędem w oczach, i myślimy o nim – pozostawionym przez zapomnienie w pracy – z niepokojem i troską: jak mu tam jest samemu na biurku? Czy mu smutno? Czy tęskni? Bo my tęsknimy na pewno.

Innym tymczasowym rozwiązaniem jest stymulacja fal mózgowych, dzięki której każda Doda może osiągnąć zaskakująco dobry wynik w teście IQ, ale efekt jest krótkotrwały.
A co na dłużej? Ano – pokolenie naszych dziadków uważało za coś zupełnie normalnego wkuwanie wszystkiego na pamięć. To jest jeszcze pokolenie ludzi, którzy potrafią wyrecytować wszystkie dwanaście ksiąg „Pana Tadeusza”. I kiedy z nimi porozmawiamy – o ile los ich ustrzegł od chorób upośledzających pamięć – zobaczymy, jak wiele wiadomości ciągle mają w głowach. Nie wiem, jak Wy, ale ja tak sobie myślę, że trochę sobie powkuwam, może niekoniecznie tego „Pana Tadeusza” – no cóż, może warto wyjść poza tkwiące w mojej szufladce „niestety, nie mówię w twoim języku…”? Bo co sobie przypominam Magdę Karwowską – „Aaaa, wpłynąłem na suchego!”, to czuję bardzo silną motywację…

ilustr. Joanna Titeux/pinezka.pl