Od 11 września 2001 dręczy mnie – i pewnie nie tylko – pytanie: co tu jest grane, o co tu chodzi? Czy jest to wojna cywilizacji, o jakiej mówi Samuel Huntington, czy tylko zbiór zdarzeń nie układających się w spójny wzór? Zgromadziłem trochę literatury na ten temat, m.in. o wyprawach krzyżowych, od których się podobno wszystko zaczęło, islamskiej świętej wojnie, obrazie tych samych zdarzeń z obu stron. Wrócę do tego. Inspiracją do obecnego tekstu jest książka Amina Maaloufa Les identités meurtières, dostępna również po polsku jako Zabójcze tożsamości, po angielsku (In the Name of Identity) i po niemiecku.

Już w powyższym zdaniu pojawił się problem. Chciałem napisać „pisarza… Amina Maaloufa” – no właśnie: jakiego? Maalouf jest Libańczykiem mieszkającym we Francji i piszącym po francusku, chrześcijańskim Arabem. Kim w końcu? Znajomi zadają mu to pytanie – kim w końcu jesteś? W końcu jest i tym, i tym, i tym. Bo po pierwsze, trzeba się zastanowić, czy te tożsamości się nawzajem rozszerzają, czy ograniczają? Będąc zarówno Arabem, jak i chrześcijaninem, jest dziedzicem dwóch potężnych kultur, będąc „arabskim chrześcijaninem” jest dziwadłem, jak cielę o dwóch głowach. Każdy z nas przynależy do wielu grup: jestem Polakiem, mieszkam w Szwajcarii, moim zawodem jest informatyka, religią chrześcijaństwo. Determinuje mnie również wiek i płeć.
Czy muszę wybrać jedną z tych tożsamości jako podstawową? Nie muszę, nie chcę. Czasem otoczenie zmusza do wyboru. Mam kolegę, który ma hiszpański paszport po ojcu, włoski po matce, szwajcarski po żonie. Nie musi się decydować, kim jest (ale podatki płaci w Szwajcarii). A gdyby doszło do wojny włosko-hiszpańskiej, w której Szwajcaria zachowałaby neutralność? Co zrobiłby z powołaniami z obu stron? W jego przypadku to (na razie) żart, ale pomyślmy o Ślązakach i Alzatczykach. Raz idą do wojska tych z prawej, po czym wygrywają ci z lewej i traktują ich jak zdrajców. Po 20 latach idą do wojska tych z prawej, po czym wygrywają ci z lewej. Katastrofa! A oni (Alzatczycy, nie Ślązacy) tylko chcą mówić po francusku ze swym śmiesznym akcentem, ale zamiast ślimaków jeść golonkę z kapustą popijaną piwem lub białym winem.
W byłej Jugosławii było to jeszcze mniej śmieszne. Po latach małżeństwa nagle kobieta budzi się obok Obcego, a w kuchni biegają dzieci nieokreślonej przynależności. Konieczność jednoznacznej deklaracji, to mało ciekawa sprawa, zwłaszcza gdy rywalizuje o nią wiele grup, często po różnych liniach. Prowadzi to do takich wynaturzeń, jak hasło „kobiety głosują na kobiety”. A może „mądrzy na mądrych”? A co z głupimi? A łysi?

Oczywiście, Maalouf nie pisałby swojej książki, gdyby mu nie leżało na sercu to, że w ramach obrony tożsamości ludzie są gotowi posługiwać się przemocą, mordować. Bo z jednej strony przynależność do jakiejś grupy ma swoje miłe strony. Będąc katolikiem mam prawo wstępu bez pytania do każdego kościoła na świecie. Tu robię sobie czasem erzac wakacji, przychodząc na mszę hiszpańską, czy angielską (de facto filipińsko-afrykańską). Tak też byłem u Meksykanów w Denver, czy u Japończyków w Nagasaki. Ale gdybym miał kogoś w imię tego lać? Nie za świństwa, lecz za etykietkę? Beze mnie. Gorzej, gdyby ktoś mnie lał za moją etykietkę. Wtedy nie wiem. Kiedyś za tę etykietkę niedostępne były stanowiska kierownicze, ale była spora nisza ekologiczna, z której „my” przyglądaliśmy się śmiesznej krzątaninie „onych”. Na szczęście.

Miłe jest to, że Maalouf nie wini za wszystko religii, zalicza również do podobnej grupy wojujący ateizm. Często słyszę, że ponieważ tyle było wojen religijnych, to gdyby religie zniknęły, ustałaby też większość wojen. Nic bardziej błędnego. W epoce, gdy religia ma dla ludzi podstawowe znaczenie, wojny są religijne, gdy naród – narodowe, gdy dominuje gospodarka – walczy się o surowce. Przy czym walka o ropę, złoto, szlaki handlowe zawsze jest podtekstem wojen, trudnym do usunięcia, darwinowskim. Wydaje się jednak, że z wojną o etykietki dałoby się coś zrobić.

Klasyfikacje

W pewnych systemach odgórnie przyporządkowywano ludzi do określonych grup. Jest to proste w założeniu, lecz nie takie łatwe w praktyce. W Południowej Afryce podzielono ludzi na białych, czarnych i kolorowych. Ponieważ jednak nie było testów genetycznych, opierano się na wyglądzie zewnętrznym, a nawet stylu życia. Jeden z testów polegał na wkładaniu ołówka we włosy: jeżeli się zsunie, delikwent jest biały, w przeciwnym przypadku kolorowy. Gdy ktoś w czarnej rodzinie miał jaśniejszą cerę, próbował się przekwalifikować na colored. Ciężki zgryz był z japońskimi biznesmenami, których – formalnie colored – trudno było kierować do innej toalety.
Ale nie musimy sięgać do Afryki – po marcu 1968 wprowadzono przy przyjmowaniu na studia punkty za pochodzenie dla dzieci z rodzin robotniczych i chłopskich. O dzieciach z międzyklasowych mezaliansów pewnie decydowała fantazja urzędnika. Przytaczam te przykłady, by pokazać, jak bardzo od siekiery są tego typu podziały.

Ale jeżeli inni mnie zostawiają w spokoju, z jaką grupą sam się identyfikuję? Po pierwsze, zależy to od okoliczności, od tego, co mnie wyróżnia od otoczenia, od tego, co aktualnie jest dla mnie ważne w życiu. Weźmy przynależność narodową. Niezłym przykładem schizofrenii jest używanie zwrotu „polaczki” np. na forum Gazety Wyborczej. Zawsze się zastanawiam, czy mam się o to obrażać, czy polaczek to też ja, czy autor, piszący przyzwoitą polszczyzną z polskiego adresu, to też polaczek. W Szwajcarii rozmawiający ze mną Szwajcarzy zapewniali mnie często, że nie są typowymi Szwajcarami, zamkniętymi w sobie, mało rozmownymi, nielubiącymi obcokrajowców. Może to nawet i racja, bo rozmowa ze mną wyróżniała ich z grupy. Czy ja jestem typowym Polakiem? Nie wiem, ale cieszę się zwycięstwami polskich piłkarzy i trochę sobie obiecuję po powrocie do kadry mojego rodaka Olisadebe. Lubię też ogórki kiszone i polską kuchnię: ruskie pierogi, fasolkę po bretońsku, barszcz ukraiński (klopsiki flamandzkie mogę odpuścić). Mam nadzieję, że nie ma chyba w tym nic niewłaściwego.

Nieobojętne różnice

Nie zawsze da się jednak zredukować tożsamość narodową do kuchni, a religijną do choinki, ramadanu i – dla wyznawców rozumu – wystaw einsteinowskich. Czy zawsze da się zachować neutralność? Wtrącamy się nawzajem do nieswoich spraw, gdy uważamy, że czyjaś tradycja jest niezgodna z prawem naturalnym, czyli naszym. Motywowani religią nie potrafią reagować spokojnie na usuwanie płodów, femistki nie skwitują obojętnym „ach, interesujące, co kraj, to obyczaj” obrzezania dziewczynek i bicia żon.
Gdy widzę plakaty aktualnej kampanii przeciw AIDS sprowadzające problem do hasła „guma zamiast wierności”, mam z tym problem. Na jednym z nich jest mężczyzna z wytatuowanymi imionami: Corinne, Julia, Andrea, Susanne, Nadia. Czy Nadia nie miała z tym problemów? Zapewne nie miała, będąc od dziecka czytelniczką „Bravo” i innych pisemek obniżających bariery w sprawach seksu. Pozytywną stroną takiego wychowania ma być pewnie to, że zmniejsza zapotrzebowanie na prostytucję. Czy jest mi to obojętne? Państwo z kolei wtyka swój zakichany nos do kwestii strojów, i jak kiedyś przeszkadzały mu obcisłe spodnie i kurtki à la James Dean, dziś zabrania chust, natomiast przechodzi obojętnie obok rujnującego rodziców kultu Nike i jej boskiego rywala Adidasa. Przy czym chusty noszone z powodów klimatyczno-estetycznych, jak niegdyś przez Grace Kelly w To catch a thief, są w porządku.

Islam i islamizm

Ponieważ tyle się dziś mówi islamizmie, wróćmy do tematu religii. Maalouf słusznie zauważa, że trudno jest stawiać proste oceny, że ta religia jest taka, a inna – taka. Podstawą takich ocen mogłaby być treść świętych ksiąg, ale te na ogół można na różnorakie sposoby interpretować. Chrześcijaństwo wydało papieża Borgię i św. Franciszka. Karol Wielki „nawracał” Sasów dając im wybór: chrzest albo śmierć. Św. Wincenty á Paulo pomagał ubogim. Podobne przykłady można i znaleźć w islamie oraz w każdej innej religii, ponieważ nie tylko religia kształtuje ludzi, również ludzie kształtują religię, a przynajmniej jej praktyczną interpretację.

Islam przeszedł bardzo ciekawą ewolucję. Zrodził się wśród pustynnych plemion, które siłą wiary i mieczem podbiły cały Bliski Wschód, północną Afrykę i Hiszpanię. W 732 roku Karol Młot pokonał ich pod Poitiers – i radzę spojrzeć na mapę, jak to niedaleko Paryża. Po okresie burzy i naporu Arabowie przejęli wiele z kultury podbitych krajów, w tym wiedzę Greków i Rzymian. Ileż rękopisów przechowali, ilu europejskich uczonych studiowało arabski, by zapoznać się z dziełami Ptolemeusza! A potem i myślicieli arabskich, jak Avicenna, czy Averroes. Symbol „x”, oznaczający niewiadomą w algebrze (al-jabr) wprowadził perski poeta i matematyk Omar Chajjam. Jeszcze kolumbowskie karawele były budowane na wzór arabskich statków zwanych dau. Arabowie przejęli również od Rzymian łaźnie i tradycję korzystania z nich, przez co jednym z ulubionych tematów do naśmiewania się z krzyżowców, był ich brak higieny. Nie słyszano wtedy o „brudnych arabusach”.
Jednak ostateczny sukces w wyparciu Franków z Palestyny był początkiem upadku. Zachód, dostawszy kopa, zaczął się modernizować. Najważniejsze było jednak odkrycie (wynalezienie?) nauk ścisłych w obecnym tego słowa znaczeniu, rewolucja Galileusza i Newtona. Był to przewrót na miarę przejścia bakterii z metanu na tlen, dający przewagę ewolucyjną eliminującą konkurentów z gry. Różne są podawane przyczyny dominacji Zachodu, również kapitalizm, pozwalający na podejmowanie nowatorskich projektów na własne ryzyko z nadzieją sporego zysku do prywatnej kieszeni. Dodałbym jeszcze parę przypadków, choćby to, że marynarze nie powiesili Kolumba na rei parę dni wcześniej, że Aztekowie nie wyrżnęli wszystkich Hiszpanów w smutnej nocy (noche triste) i że ospa wybijała Indian skuteczniej, niż Europejczyków syfilis.
Co by nie było, w XIX wieku świat islamski stawał się raczej barwnym folklorem, niż poważnym przeciwnikiem. Dlatego też podejmowane w tym czasie (Muhammad Ali w Egipcie) i później próby modernizacji były przyjęciem rozwiązań od obcych. To zawsze jest proces trudny i budzący opór. Podobnie było w Rosji za Piotra Wielkiego. Wiemy, jakie hasła padały w Polsce podczas przystępowaniu do Unii. Nawet Francja ma obawy przed amerykanizacją. Są to po części obawy uzasadnione, bo nie musi być McDonald’sa w każdej wsi. Ale próby takie były podejmowane – ostatnia wielka za Nassera w Egipcie, tym razem z pomocą ZSRR. Nasser był podówczas w krajach arabskich półbogiem i nie miało to nic wspólnego z islamizmem, wręcz przeciwnie. Ruchy reformatorskie były świeckie, zbyt aktywnych zwolenników islamu prześladowano.
Jednak władza, jak to władza – korumpuje, zwłaszcza gdy dyktatorska. Po początkowej euforii okazało się, że nowe reżimy nie potrafią rozwiązać istotnych problemów, stąd powrót do tematyki religijnej, tradycji, swojskości. Emocjonalnie jest to pokrewne LPR-owi. Atmosfera oblężonej twierdzy, winni wszystkiemu są Amerykanie, Żydzi, kapitaliści, globaliści. Gdyby zniknął Izrael, zapanowałby raj. Ale jak podtekst religijny się pojawił, tak i może zostać zastąpiony innym. Pytanie brzmi raczej, czy sam konflikt da się rozwiązać?

Żądza walki

Ileż to razy wojna o etykietki jest zasłoną dla czegoś innego. Czy możliwa jest naprawdę wojna futbolowa? Czy spór o wyścigi rydwanów (jak między niebieskimi a zielonymi w Konstantynopolu) może naprawdę doprowadzić do wojny domowej? Czy może się rozpaść jedność chrześcijaństwa naprawdę z powodu jednego słowa w Credo? Powodem tego ostatniego sporu była rywalizacja o prymat papieża w Rzymie lub patriarchy w Konstantynopolu.
Ale to jest jeszcze konflikt „darwinowski”, oparty na jakiejś logice. Są jednak sytuacje, gdy nie chodzi o nic mierzalnego, lecz o to, by komuś dołożyć, poczuć swą wyższość, a poniżenie drugiego, doznać kicku adrenalinowego na widok krwi. Nawet własnej. Rozwiązać takich konfliktów za pomocą kory mózgowej niepodobna, ich biologiczne przyczyny leżą w bliższych rdzeniowi kręgowemu regionach, nielogicznych, emocjonalnych. Dlatego właśnie czy będzie to religia, naród, czy klub piłkarski – nie ma większego znaczenia. Kto ma potrzebę naparzania się z drugim, zawsze sobie znajdzie pretekst. Słyszałem o grupach kibiców czy gangach motocyklowych umawiających się na walkę, przy czym głównym przeciwnikiem jest policja próbująca im utrudnić zabawę. W przypadku kiboli dotyczy to pewnej marginesowej, niewielkiej grupy.
Jednak czasem wirus dżumy nienawiści atakuje całe narody. Ciekawe, że takie napady zbiorowego szaleństwa, choć poprzedzone długotrwałą propagandą niechęci do drugiego, same w sobie są gwałtowne i niekontrolowane przez żaden rozsądek. To się zdarza między Hutu i Tutsi, ale w 1914 dotknęło to narody „cywilizowane” – Francuzi studiujący w Heidelbergu, Niemcy studiujący w Paryżu, zamiast wrócić po wakacjach na swoje uczelnie zamienili studenckie czapki na hełmy i w symetrycznych pociągach – z lewej na prawo z napisem „à Berlin”, z prawej na lewo z napisem „nach Paris” – z pieśnią na ustach ruszyli na front. „Jeder Schuss – ein Russ, jeder Stoss – ein Franzos…” mówił lud poetów i myślicieli, następcy Montaigne’a i Voltaire’a celowali do „les boches”. I nie każdy wynosił z tego doświadczenia odrazę do wojny. Dla niektórych była ona męską przygodą, jak w relacji Ernsta Jüngera „W stalowych burzach” (In Stahlgewittern).

Maalouf kończy książkę marzeniem, by wkrótce stała się niepotrzebna, by jego wnuk, znajdując ją w bibliotece, wzruszył ramionami dziwiąc się, że dziadek pisał o sprawach tak oczywistych. To i moje marzenie, za dużo bym na to jednak nie stawiał.