ilustr. spinelli   Kaziuk szedł odwiedzić najlepszego przyjaciela, ale im był bliżej jego domu, tym bardziej zwalniał. Gdyby wiedział, co dziś zapoczątkuje ta wizyta, pewnie od razu by zawrócił, ale jakoś żadnej Cyganki po drodze nie spotkał, a nawet gdyby się jakaś napatoczyła i przepowiedziała mu, że straci tego dnia dobre imię i ośmieszy się w oczach mieszkańców ukochanego grodu, to by przecież nie uwierzył.

Kaziuk był prawie zadowolony – słoneczko świeciło, ptaszki świergotały, on zaś po dwóch miesiącach przerwy znów odwiedził swoje drogie miasto. Miasto, które raz zagarnąwszy jego serce, nie chciało puścić, przy czym nie zawsze odwzajemniało jego uczucia. Teraz, co prawda, po latach, wiele drzwi stało przed Kaziukiem otworem, niby był szanowany i lubiany, jednak gdzieś czaiło się jakieś tajemnicze i złowieszcze „ale”. Które sprawiło, że dziarski krok Kaziuka, idącego z wizytą do najlepszego przyjaciela, im bliżej celu, tym bardziej stawał się rozlazły.
Stałby się rozlazły jeszcze bardziej, gdyby Kaziuk był w stanie przewidzieć mrożące krew w żyłach konsekwencje swojej wizyty. Chociaż, co tu się czarować, gdyby nawet przewidywał, to i tak by sam sobie nie uwierzył. Krok Kaziuka stawał sie rozlazły sam z siebie, a konkretnie dlatego, że sprawy z przyjacielem przedstawiały się coraz gorzej.
Najpierw przyjaciel owdowiał  był, skutkiem czego oklapł jak przekłuty balon. Rzecz jasna, dalej chodził z Kaziukiem na imprezy, biesiady i włóczęgi po mieście, ale taki był osowiały, że nie szło wytrzymać. I wtedy do miasta sprowadziła się ONA, od razu wzbudzając powszechny zachwyt. Kaziuk sam nieraz łypnął łakomym oczkiem na zgrabną, bogatą czterdziestoletnią wdówkę i po cichu zazdrościł temu, kogo wybierze na towarzysza życia. Bo że takowego szuka, to było widać jak na dłoni. Gdy Helena zainteresowała się jego przyjacielem, zdziwił się bardzo. Jasne, że Jurek ma złote serce i jest jednym z najwspanialszych ludzi, ale też w oczy bije, że urodą jego kumpel nie grzeszy, groszem nie śmierdzi no i te dwadzieścia lat różnicy wieku też nie w kij dmuchał. Ale – kalkulował sobie Kaziuk – na dobre wyjdzie, wreszcie się Jurek obudzi do życia! W dodatku przeprowadzi się ze swojego lichego mieszkanka do jej pięknego domu i wtedy Kaziuk nie będzie musiał nocować po hotelach, tylko od razu pojedzie do Jurka! Posiedzą sobie letnimi wieczorami przy piwku w ogrodzie – cuuudnie będzie! Toteż namawiał Jurka do ożenku gorąco. Ten zaś miał opory. Za stary jestem – mówił – niech dziewczyna weźmie kogoś młodszego, bogatszego, przystojniejszego… Darł się Kaziuk na niego straszliwie: – Pełno ma chętnych, a ona ciebie wybrała, widać, że sercem szuka, a ty jej krzywdy patrzysz… Inni też tłumaczyli Jurkowi, że durny – takiemu szczęściu się opierać. W końcu uległ, mówiąc przy tym Kaziukowi: – Kto jak kto, ale ty się znasz na ludziach, a i ja widzę, że ona mnie kocha naprawdę. Pobrali się. I dopiero po ślubie szlag ciężki zaczął Kaziuka trafiać.
Przyzwyczajony, że poprzednia żona Jurka znała swoje miejsce i ani jej było w głowie mieszać się w mężowskie sprawy, zupełnie nie rozumiał co ta jego nowa sobie myśli. Jurek faktycznie odżył, ale dalej to już ciemna mogiła. Okazało się, że Helena wręcz uwielbia włóczyć się z mężem i nawet kieliszkiem nie pogardzi! Chodzili wszędzie razem i razem ucztowali. Owszem, można się było przysiąść, ale to już nie było to. O długich pogawędkach w męskim gronie mógł Kaziuk zapomnieć. Mało tego – noclegi i przewidywane rozmowy w ogródku też diabli wzięli! Nie, żeby Helena była przeciwna, ale… dołączała do nich, a jej zachowanie w domowych pieleszach było całkiem inne niż to, które Kaziuk znał do tej pory. Publicznie uśmiechnięta, spokojna i chętniej słuchająca niż mówiąca, prywatnie okazała się być męczącą gadułą najgorszego gatunku. Infantylną histeryczką. Strasznym babiszonem, z którym nie sposób pięciu minut wytrzymać.
Kaziuk postanowił coś z tym zrobić. Zaczął mówić Jurkowi coś zupełnie innego niż kilka miesięcy wcześniej, jednak uzyskał tylko tyle, że kolega odsunął się od niego i wyraźnie zmarkotniał. I Kaziuk szedł, coraz bardziej rozlaźle, ale z wciąż  mocnym postanowieniem namówienia Jurka na rozwód. Wiedział, że łatwo nie będzie: Jurek był nadal bardzo zakochany i – głęboko wierzący.

Helena była tym razem czymś zajęta. Niewątpliwie ułatwiało to sprawę, bo gdyby tak powiedział, że chce sam na sam z kumplem pogadać, ona oczywiście by sobie poszła, ale Jurek od razu by się nastroszył.
Przez chwilę siedzieli milcząc, a Kaziuk zastanawiał się, czy nie zrezygnować z tej rozmowy. Można było wykorzystać nieobecność babiszona i poruszyć inne czekające tematy, albo na przykład zapytać o strój. Bo Jurek był tego dnia ubrany zupełnie dziwacznie – miał na sobie białą koszulę, krawat, a do tego dżinsy i domowe klapki na nogach.
Mimo rozpraszających okoliczności postanowił  Kaziuk złapać byka za rogi; teraz albo nigdy!
Taktownie zagadnął:
– A może byś się z Heleną rozwiódł?
Jurek kompletnie zbaraniał:
– Zwariowałeś?! Raz, że ją kocham, dwa, że mi dobrze i nie chcę żyć bez niej, a trzy… Przecież jak mnie znasz, to wiesz, że słowo rozwód dla mnie nie istnieje…
– Eee tam, ja mam trzy za sobą i żyję – wyrwało się Kaziukowi.
Jerzy popatrzył na niego poważnie i po chwili powiedział:
– Ja się rachuję ze swoim sumieniem, nie z twoim.
Wstał i odszedł w głąb ogrodu. Kaziuk chciał pójść za nim, bił się jednak z myślami. Zupełnie nie miał pomysłu, jak kontynuować rozmowę, jakich argumentów użyć.
– Co tak dumasz?
Jakby spod ziemi wyrosła nagle Helena z piwem i wpatrywała się w niego, wyraźnie oczekując odpowiedzi.
– Ach, Helu… Myślę co by tu dalej zrobić.
– Przede wszystkim przestań traktować ludzi jak marionetki! – rzuciła i, obróciwszy się na pięcie, odeszła.
Kaziuk zamarł. Słyszeć wszak nic nie mogła z ich rozmowy, ale te marionetki go ugryzły, bo nie pierwszy raz coś podobnego usłyszał. Odwrócił się w kierunku, gdzie jeszcze przed chwilą stał Jurek i zobaczył nad sobą jego twarz. I oczy, straszne oczy! Znał Jurka trzydzieści kilka lat i nigdy by go nie posądzał, że może na kogokolwiek tak spojrzeć. Bardziej jadowitego spojrzenia nie mógł sobie nawet wyobrazić. Wrażenie było tak silne, że gdy Jurek otworzył usta, żeby coś powiedzieć, Kaziuk zwyczajnie czmychnął.

Kaziuk oddalał się od domu Jurka energicznym krokiem, a w myślach wracał do tego, co się stało. Oczywiście to był idiotyzm, żeby zwiewać. Wtem przyszło mu do głowy, że jak Jurek na niego, tak musi patrzeć drapieżnik na swoją ofiarę. Wzdrygnąwszy się, otworzył drzwi restauracji. Zastał w środku paru kumpli, którzy po kilku głębszych zdenerwowali go – o ile to możliwe – jeszcze bardziej, twierdząc, że Kaziuk nie cofnie sie przed niczym, by ludzie tak tańcowali jak im zagra!
Wyszedł wściekły. Świeże powietrze trochę go orzeźwiło. „Skoro tyle osób mi to zarzuca, coś w tym musi być. No na ten przykład z Jurkiem: najpierw go namawiałem do miłości, do ślubu, potem do odkochania się, a teraz – do rozwodu”.
To mu przypomniało mu dzisiejszą wizytę. Postanowił natychmiast wrócić i Jurka przeprosić.
Szedł mocno zamyślony. Wydawało mu się, że w jakimś programie przyrodniczym w telewizji widział już takie drapieżne spojrzenie, ale za nic na świecie nie mógł sobie teraz przypomnieć, co to było za zwierzę. A jak zadał sobie pytanie, jakie być mogło, odpowiedź nasunęła mu się natychmiast: kobra!
Szelemontało mu się co prawda po głowie, że kobra ma jakieś te oczy niewielkie, ale pewności nie miał. Był za to pewien, że jakby zobaczył taką kobrę w ataku, odczuł by to samo, co dziś gdy spojrzał Jurkowi w oczy.
Drzwi nie były zamknięte. Kaziuk wszedł do salonu. Na kanapie siedziała pani domu, a obok niej… wąż. Kaziuk wybałuszył oczy, wrzasnął krótko, acz głośno i padł bez zmysłów.
Helena spokojnie wstała i poszła po męża:
– Przyszedł twój najlepszy przyjaciel, nie dzwonił do furtki ani do domu, wlazł pijany do salonu, wrzaskiem przestraszył Paszczę i zemdlał. Ocuć go albo co.
I dodała: – Ja mu kiedyś zrobię coś złego…

Pogotowie przyjechało dość szybko. Lekarz wysłuchał wyjaśnień uroczej pani domu. Akurat przyjechała koleżanka ze swoim zwierzątkiem – wężem boa. Bardzo nieśmiały, w dodatku zestresowany zmianą otoczenia zwierzaczek właśnie poznawał nowe terytorium, gdy raptem wdarł się do środka podpity przyjaciel pana domu i, wystraszywszy wrzaskiem węża, zemdlał. Łapiduch obejrzał – na wszelki wypadek z daleka – sprawcę omdlenia, którego właśnie koleżanka Heleny, uprzednio wywabiwszy zza kanapy, umieszczała w terrarium, i pojechali.

W karetce Kaziuk się ocknął, spojrzał na lekarza i jęknął:
– Wąąąąąąąąąąąąąąąąąż…
– Spokojnie, już go nie ma.
– Ale straszne to było, Jezu!…
– Już wszystko dobrze, proszę się uspokoić.
– A te oczy, ooo, gaaaaaadzie oczy, jakie to było straszne spojrzenie…
Tu lekarz się zdziwił, oczy okazanego boa wydawały mu sie nieduże i niewiele wyrażające, no ale pacjent był pijany. O, znowu coś jęknął:
– A tak był dziwnie ubrany…
– Ubrany?!
– Tak, w białą koszulę i krawat.
Lekarz zesztywniał, ale tylko na chwilkę, po czym wyjął długopis, coś zapisał, a następnie zapytał zachęcająco:
– Koszulę i krawat, mówi pan…
– Tak, na krótki rękawek, i do tego miał dżinsy. A ta koszula w pełnym słońcu chwilami wydawała się różowa…
Lekarz przez moment usiłował wyobrazić sobie węża w dżinsach, po czym wzdrygnąwszy się lekko, zapytał:
– To w końcu biała czy różowa?
– No mówię przecież, że biała! Co za strój, o tym mogłem pogadać, a nie od razu go drażnić i potem tak strasznie spojrzał. Oooj…
– Spokojnie, spokojnie. A na nogach miał, hmm, jakieś obuwie?
– Klapki miał takie domowe, kulturalny jest, po domu w butach nie łazi, ale w takim stroju pierwszy raz go widziałem…

Pomilczawszy dłuższą chwilę lekarz spytał:
– A to pan go częściej widuje, przepraszam, hm, zawsze po spożyciu alkoholu?
– Nieeee, no co pan – obruszył się Kaziuk – po trzeźwemu też. Tylko zawsze był normalnie ubrany, jak krawat, to do garnituru, a do dżinsów tiszert. Czasem go nawet – zachichotał – gołego widziałem, ale w takim stroju, uuuu, jakie miał spojrzenie, Boże mój, jak ja się przeraziłem!… Po com ja go drażnił, ooooooo…
Lekarz zapisawszy wszystko, podumał chwilę, uspokoił rozweselonego sanitariusza i kazał kierowcy jechać do innego szpitala.
Gdy już Kaziuka zanieśli na noszach, starszy sanitariusz rzekł do młodszego:
– Ty, to jest znany artysta! No to jutro pijemy cały dzień na krzywy ryj!
I obydwaj ryknęli śmiechem.

Gdy po kilku dniach tłumaczenia, że Jerzy ze strasznym wzrokiem to jedno, a wąż leżący na kanapie to drugie i że na pewno gadzina w nic nie była ubrana, Kaziuk wyszedł ze szpitala, doznał szoku! Najpierw poszedł na rynek z zamiarem wypicia dwóch piw w letnim ogródku i wyżalenia się jakiejś przyjaznej duszy na durnych konowałów. Jednak już po drodze zorientował się, że coś się zmieniło. Po pierwsze nikt nie miał czasu. Dla niego! Przyzwyczajony do ciągłego opędzania się od zbyt wielu chętnych (w końcu najlepiej się gada we dwóch albo czterech, inaczej jest zbyt wielki harmider) dziwił się niepomiernie. Co gorsza, znajomi bliżsi i dalsi, a także całkiem nieznajomi, przyglądali mu się jakoś dziwnie. Widział w tych oczach troskę, czasem zgrozę lub potępienie, ale najczęściej śmiech i to już nie tylko w spojrzeniu.

Rozdrażniony usiadł przy stoliku i, sącząc powoli jedno piwo, a potem drugie, trzecie i następne, czekał na rozmówcę. Zawsze było wielu chętnych, tym razem jednak nikt się nie przysiadał. W końcu znalazł sie odważny.
Jacek nie zaliczał się co prawda do najbliższego kręgu znajomych (czasami zaczepiał Kaziuka, prosząc o kilka groszy na tanie wino albo pytając o makulaturę lub złom, które mu czasem Kaziuk w zaprzyjaźnionych firmach i u znajomych załatwiał), ale była nadzieja, że coś wyjaśni. Kaziuk postawił mu piwo, sam zamawiając następne, i zapytał, co się dzieje wokół jego osoby…
– A bo wie pan, ten wąż hii, hiiiiiii – zapiszczał Jacek cienko.
– Co wąż, co wąż, wypite miałem i się gadziny przestraszyłem, co takiego…
– Ano jeszcze te dżinsy i koszula różowa…
– W białej był, cholera jasna, mówiłem, że w białej!…
– Tak, tak oczywiście… Eeee i coooo?… – teraz Jacek chciał wiedzieć.
– A nic, popatrzył na mnie takim jadowitym wzrokiem, że… – Kaziuk wdrygnął się.
– Ale, tego, noooo tak po kolei to… Eeeee… gonił pana?
– Kto Jurek? Nie gonił, coś ty?! Wściekł się tylko…
– No ale, eeeeee, wchodzi pan do tego pokoju i?
– A no nic, wchodzę, Hela siedzi na kanapie, on leży…
– W klapkach?
– W jakich klapkach, na kanapie leżał, nawet nie przykryty, skubaniec…
– Goły?!
– Jak święty turecki! A Hela patrzy na niego takim czułym wzrokiem…
– Eee to pewnie się chcieli kochać, i dlatego się wściekł!
– Czyś oszalał?! Helena i takie świństwa! Nie znoszę babiszona, ale o takie zboczenie jej nie posądzam!
– Zaraz, zaraz… – Jacek drążył – Mówił pan, że Jurek się na pana wściekł, a, przepraszam – ściszył głos – stało mu wtedy?
Kaziuk już nic nie powiedział, tylko popukał się w czoło.

Jacek odszedł, a pojawił się Leszek.
– Ty – krzyknął podchodząc – ponoć cię wąż w różowej koszuli gonił!
– W białej! – odwrzasnął Kaziuk. – I nie wąż, tylko Jurek! I nie gonił, tylko leżał na kanapie zwinięty w kłębek!
Leszek wytrzeszczył oczy, po czym przeżegnał się i zwiał.

Kaziuk miał dość. Poszedł do hotelu porządnie się wyspać. Potem kilka dni pracował, starając sie nie widziec głupkowatych – jego zdaniem – uśmieszków. Aż nagle przyjechał jego szwagier, wręczył mu list od Aśki i poszedł. Kaziuk, nieco zdziwiony takim sposobem przesyłania korenspondencji, otworzył list od żony i przeczytał:

Kochaniutki Ty mój!
„Ooooj niedobrze” – pomyślał i czytał dalej:
Ty wiesz, że ja jestem wyrozumiała i tolerancyjna. Ale tym razem przesadziłeś!!! Ludzie się ze mnie i z dziecka śmieją. Czyś Ty człowieku oszalał?! Co ja tu za cuda słyszę! Stada węży Cię ganiają! W dodatku ubranych!!!!!!!!! W białe i różowe koszule, krawaty, dżinsy i klapki! A Ty uciekasz dzikimi wrzaskami, budząc całe miasto, a potem mdlejesz i Cię do czubków wiozą. Czego ja doczekałam. Taki wstyd! Jakby tego było mało, mówią, że się nachlałeś jak świnia, władowałeś Jurkowi do domu (nie dzwoniąc do furtki ani do drzwi!) i przeszkodziłeś im jak się kochali, wrzeszcząc dziko! Na dodatek… No, tu już mi słów brak! Rozpowiadasz na prawo i lewo, że seks małżeński to jest świństwo i zboczenie i że Twój najlepszy przyjaciel Jurek jest impotentem, a jego żona dziewicą.
Dalej były różne bardzo nieprzyjemne dla Kaziuka komentarze i epitety, a na końcu groźba rozwodu, jeśli natychmiast nie przyjedzie i nie uda się do najlepszego psychiatry w mieście.

To już było dla niego za wiele. Zaraz zaczął pisać list do Aśki, ale gdy zobaczył zdanie „Ten wąż nie był ubrany, był goły!”, stwierdził, że chyba faktycznie nie brzmi to najlepiej. Zmiął kartkę, spakował się i ruszył w drogę. Wyjeżdżając z ukochanego miasta wiedział jedno: nic po wcześniejszej sympatii i szacunku, teraz ma tutaj przechlapane – ON go będzie gonił i już nie ma przed nim ucieczki!
Przed wężem w klapkach, dżinsach i białej – nie różowej! – koszuli.

Ilustrowała: spinelli/pinezka.pl