Tam, gdzie rosną pokrzywy
Wyjechaliśmy z miasta w pośpiechu, wczesnym wieczorem. Można by nazwać to ucieczką, ale przecież mieszczuchy nie „uciekają” z miasta we wtorek wieczorem, w środku tygodnia.
Ostatni rzut oka na pozostawioną na stoliku w cukiernio-pizzerii gazetę, reklama: „Nieznane teksty Zbigniewa Herberta: W akademii pisania zamiast opisów snów powinno się ćwiczyć opisywanie przedmiotów„. Jasne, całkiem jak Ponge i Henri Michaux…
Po drodze wydało nam się konieczne by wybrać trochę pieniędzy z bankomatu, więc wjechaliśmy na duży parking przed kompleksem domów handlowych. Przy wjeździe minęliśmy bankomat dla kierowców, z którego można wybrać gotówkę nie wychodząc z samochodu. Szukaliśmy miejsca żeby zaparkować; jakaś rodzina z dziećmi stanęła akurat w wolnym miejscu przed nami. Po odliczeniu gotówki ruszyli nieśpiesznie przed siebie. Wjeżdżając w to feralne miejsce prawym zderzakiem stuknęliśmy samochód stojący obok. Jego kierowca chciał się dogadać, więc z bankomatu wypłaciliśmy równowartość (jego zdaniem) pękniętego plastikowego zderzaka i „fatygi”. W sumie – nie tak dużo. Ani jemu, ani tym bardziej nam, nie zależało na wzywaniu policji.
Tutaj jest zimno. Dom stał szczelnie zamknięty, z zasłoniętymi oknami. Gdy przyjechaliśmy, zapadał już zmrok. Zauważyliśmy olbrzymie pokrzywy w rogu ganku, które urosły tak z niewielkiej kępy o dwóch czy trzech łodygach w zeszłym roku. Trawa była częściowo skoszona. Wewnątrz było bardzo zimno, jak zwykle pierwszego dnia, kiedy powietrze ma temperaturę ścian. Wszystkie instalacje działały, była gorąca woda i światło; żarówka w kuchni do wymiany. Po wypłukaniu z elektrycznego czajnika niewielkich czarnych paprochów (jakieś insekty?) można było zrobić herbatę. Nic więcej nie zjedliśmy, z wyjątkiem kawałka gorzkiej czekolady.

Rano obudziliśmy się zaskoczeni i ucieszeni wszystkimi zmysłami: ciszą, zapachem domu, leśnym chłodem, sztywnością świeżej pościeli (odnalezioną w szafie z zeszłorocznych zapasów) i światłem przesączającym się najpierw przez wysokie sosny i dęby nad domem, a potem przez zasłony z grubego płótna w żółto-zielone pasy w oknach przeszklonej werandy. Popatrzyliśmy na siebie: oto czas, gdy będzie można przypomnieć sobie, jak to było tu spać i mieszkać? Wypłoszyć przygnębiające duchy i smutki, które niegdyś zastały nas tutaj? Oddychać, zanurzonym w tę zieloną kotlinę? Wdychać kojący zapach domu.
Jedno jest pewne: jeśli wyspanie się jest nie tylko funkcją snu, wygodnego łóżka, ogólnego zdrowia, ale również poranka – kiedy mieszają się ze snem dźwięki i światło, mieliśmy wrażenie, że podszyte zmęczeniem, cienkie, miejskie noce, gdy właściwie nie słychać hałasów, ale jednak nie jest cicho – szum zlewa się z innym szumem – nie mogą się równać z tymi gęstymi porankami i ich rozproszonym światłem.
Otworzyliśmy drzwi i wszystkie okna. Czytanie „wciąż tych samych, nudnych książek” przełożyłam na później, teraz musiałam się rozgrzać. W sklepie, w którym wszystko jest odrobinę droższe niż w mieście, kupiłam nowe rękawiczki do sprzątania. Trzeba zmieść pajęczyny płożące się po podłodze, rozpięte w każdym możliwym rogu, zwisające smętnie nad drzwiami między pokojami, bezużyteczne. Pająki niech zostaną, ale w tych starych pajęczynach gromadzi się kurz i przeszłość.
W przywiezionej maszynce zrobiłam i wypiłam zwietrzałą nieco kawę, której resztka została jesienią w szafce, w małym słoiku po keczupie. Odkurzacz razem z pajęczynami połykał zardzewiałe śrubki, gwoździki, które odpadły z wyżłobionych dziurek w ścianie (będzie można je odzyskać), kawałki sosnowej kory, długie, suche igły, elastyczny i lepki kurz, a nawet zeszłoroczne liście (pamiętam nasz ostatni przyjazd tutaj jesienią na grabienie liści). Następnie kurz – niewiele – pudło fortepianu (któremu brak kilku klawiszy), komoda, nocne stoliko-lampki i szczebelki krzeseł. Wychylam się z okna i patrzę na okazały krzak jaśminu, pod którym powinny rosnąć jeszcze dwie małe choinki przesadzone tutaj w czasie ostatniego zeszłorocznego przyjazdu. Są, ciemnozielone i niemal zupełnie zasłonięte.
Wkładam adidasy (także należą do wyposażenia domu), które mają więcej szwów rozdartych, niż całych i wychodzę na zewnątrz, w zieleń zieleni. Jest mi już całkiem ciepło. Jak niewiarygodnie wybujała trawa! Mógłby w niej schować się kot i wystawałby mu tylko ogon. Gdyby, rzecz jasna, pojawił się tu jakiś. W sąsiedztwie stoją już trzy opuszczone domy, żaden tutejszy kot chyba już nie pamięta, że i w tym domu latem ktoś mieszka. Trawnik z boku domu, w miejscach ostatnio nieskoszonych, przypomina teraz łąkę. Zjawiskowa zieleń, jak gdyby ktoś rozpryskał fiksatywą farbę, a następnie na tym rokokowym tle z fantazją pociągnął kilka cienkich, pochyłych kresek pędzlem umaczanym w nieco bardziej żółtym odcieniu zieleni. Nie widać prawie placków mchu. Pojawiły się wysokie trawy, ale nie będziemy ich dzisiaj kosić, bo jest zbyt mokro po porannym, niewielkim deszczu.
Pokrzywy rosnące przy ganku pełnią rolę ogrodowych malw, które wyrastają zawsze blisko ściany, jak gdyby się o nie wspierając. Jedna jest mojego wzrostu – przyglądam się oko w oko zielonemu owadowi, który być może łasuje na ciemnych kropkach pasożytów. Widać teraz całą elegancję tych roślin: nie jest to ten gatunek pokrzyw o prawie czarnych łodygach i żółtawych liściach. Są ciemnozielone, z delikatnymi, choć dużymi liśćmi, mniejszymi i smuklejszymi ku górze. Pokrzywa nie załamuje się pod swoim ciężarem, dzięki temu rozkładowi i dzięki łykowatej łodydze, inaczej niż wiotka trawa. A przez listki przebija światło, każdy z nich rosnący pod innym kątem prezentuje trochę inny kształt i odcień. Gdy wieje wietrzyk, wprawia całą kolekcję w drżenie i delikatnie skłania łodygę – wydaje się wtedy, że rozpostarte listki amortyzują te kapryśne wygięcia. Czasem wiatr wprawia pojedynczy listek w ruch obrotowy, zawsze jednak zupełnie bezgłośny.
Trawnik z boku domu jest delikatniejszy, bardziej puszysty; mech świetnie się tu trzyma, blisko lasu, nie nękany żadnymi rozgrywkami w badmintona. Na brzegu lasu okalają go wawrzyny, o zapierających dech w piersiach woskowanych liściach, w głębokim, ciemnozielonym kolorze. O ich wieku – myślę – świadczą czerwieniejące gdzieniegdzie liście. Wawrzyny – zupełnie obojętne wobec kurzu, suszy, pasożytów. Wśród pokrzyw nieopodal rosną teraz chwasty o żółtych, kielichowatych kwiatach. W jednym miejscu trawnik zapada się nad zasypaną studnią. Tuż obok widać listki leśnych poziomek.
Przed domem trawnikiem zawładnęła stokrotka i koniczyna. Dużo gorzej tu wygląda – żółte placki rzadkiej trawy, w wielu miejscach widać ziemię, na której nic nie zamierza wyrosnąć. Tu spada najwięcej szyszek, tutaj też najdłużej utrzymuje się słońce, o ile jest.
Wkrótce zgrabię trawę z szyszek, maleńkich żołędzi i kawałków kory jak strzępków podartego listu z rudoskórych sosen.
Ilustr. spinelli/pinezka.pl