Sznur kormoranów, czyli rozrywki w kurorcie
(Zanim zaczniesz czytać, kliknij tutaj)
Trudno nie być rozczarowanym, kiedy zamiast obiecanego, wyczekanego przez rok szampana i kawioru dostajemy zsiadłe mleko z kaszą gryczaną. I to bez jednego skwarka. A jedyne uzasadnienie tego jawnego oszustwa brzmi – bo tak jest lepiej i zdrowiej.
Podobnie, trudno pogodzić się, że zamiast obiecanych PRAWDZIWYCH wakacji nad CIEPŁYM MORZEM jedziemy… Cicho sza!… Na wczasy sanatoryjne do stetryczałego, górskiego kurortu, którego świetność odeszła wraz ekipą Gierka, do którego ściągają z całej Polski ludzie, oględnie mówiąc, o zdecydowanie innych potrzebach rozrywkowo-wypoczynkowych i z zupełnie innego przedziału wiekowego…
Bo co to za atrakcja siedzenie w śmierdzących zgniłymi jajami „wodach”? I to jedziemy całkiem solo, nie licząc towarzystwa trochę ponad rocznego dziecka, co już w ogóle wyklucza nawet marzenia o wypoczynku.
Obciach, wstyd, żenada. Grecka tragedia… Szok.
Po kilkugodzinnej przepychance na krajowych A i E, a potem śmigając między furkami z sianem, zataczającymi się środkiem drogi żeńcami z kosą na ramieniu, klnąc na matki szurające beztrosko licznym potomstwem po poboczach, dojeżdżamy do celu.
A oto i kurort w całej okazałości. Ulica główna, dwie ulice poboczne. Deptak. Park bardziej na dole i park bardziej na górze. Jeszcze bardziej na górze nasz pensjonat, z dala od pokus cywilizacyjnych typu kiosk spożywczy, warzywniak, telefon. Cisza, spokój. Nuda. Modrzewie, świerki, sosny. Brak zasięgu operatorów.
Dość szybko okazuje się, że oprócz walorów zdrowotnych miejsce odpoczynku ma przede wszystkim walory historyczne. Cały budynek pamięta czasy cesarza Franciszka Józefa, ostatni remont był za marszałka Piłsudskiego, frontowa elewacja odpadła po przejściu frontu w 1945 r., za to toalety i łazienki na pierwszy rzut oka wskazują na rozwiązania techniczne i trendy estetyczne środkowego Gomułki.
Pokój – piękny, wysoki, pusty i surowy. Trzeszczą deski podłogowe, a skrzypiące XIX-wieczne, metalowe łóżko wyklucza jakiekolwiek przyjemności cielesne. W szafie, również z epoki, na szczęście nie wisi włosiennica, nie ma też nigdzie bicza.
Jest klimatycznie! Jest git!!!!!!!
W salonie-bawialni, przed zabytkowym rubinem, w lekko wyjedzonych fotelach i na szezlongu zbierają się wczasowicze-kuracjusze. Średnia wieku zbliżona do średniej wieku członków jednej z komisji Polskiej Akademii Umiejętności – plus minus osiemdziesiątka. Pani w starannie zaondulowanej siwo-fioletowej fryzurze, złożywszy uszminkowane na karminowo usta w ciup i akcentując tylnojęzykowe „ł”, głośno zastanawia się, czy owa chłopczyna (a moje dziecko) nie będzie zakłócać jej drzemek.
45 minut po przyjeździe, pojawia się chęć natychmiastowego powrotu do Wielkiego Miasta. Zostajemy tylko dla dobra potomstwa, bo mikroklimat, inhalacje, wody, okłady, masaże.
O, nieodżałowane morze!!!!!!!
Jak na życzenie, szum morza i złota plaża pojawiają się po godzinie 19.
……………ptaków śpieeeeeew, złotaaaaaa plażaaaaaaaaa pośróóóóóód drzeeeeew,
Wszystko tooooooo, w letnie dniii przypomina ciebieee miiiiiiiii
Przypomina ciebie miiiiiiiiiiiiiiii Sia la la la la la-a, Sia la la la la la-a.
Po okolicy niesie wprost rewelacyjnie.
Do 24. chcę, żeby było tak, sam jeszcze nie wiem jak, mam małego tripa, parostatkiem po zielonych wzgórzach nad Solyyyyyyyyynąą, wydaje mi się, że przetańczyć chcę całą noc, bo do zakochania jeden krok. Wreszcie zasypiam, wysyłając na kolorowych jarmarkach żółte kalendarze w pustych kopertach, bo tyle słońca w całym mieście.
Z czasem okazuje się, że pan dający czadu z aparatury co ma 1000 wad(!) w kawiarnio-restauracji „Truskawkowa” ma jeszcze bogatszy repertuar damsko-męsko-solowo-chórkowy, polski i zagraniczny. Doskonale przez 7 dni w tygodniu robi za Rominę Power i Albano (naraz!!!), Alibabki, Drupiego, Russosa, Mireille Mathieu, Mieczysława Fogga i wszystkich innych. A w przerwach na odpoczynek zapodaje Kaczuszki, Lambadę i Koko-Dżambo albo bardziej lirycznie „Ave Maria” Schuberta w wersji na keyboard i perkusję.
Dotarcie na dansing jest wyczynem karkołomnym. Wbrew zapewnieniom Newsweeka (nr 31/04), że samotne żony na wakacjach, zaraz po uśpieniu dziecka, idą na całą noc w tango i ochoczo zdradzają harujących daleko mężów – nawet taki wyczyn, jak samowolne opuszczenie pokoju w pensjonacie, jest niewykonalny. Schorowani współmieszkańcy, w dzień rozprawiający z lubością o reumatyzmach, zaćmach, wrzodach, woreczkach i wątrobach, wieczorami i nocami cudownie zdrowieją, wykazując wzrok sowy i echolokację nietoperza, a dom przypomina benthamowski panoptikon.
Dopiero przyjazd, na ostatni weekend pobytu, legalnego męża, zwalnia Ligę na Rzecz Obrony Moralności w Rodzinie z czujności. Marzenia o balowaniu w świetle czerwono-niebiesko-żółtych reflektorów i diamentowej kuli, wraz z szalejącymi na parkiecie kuracjuszkami (zdecydowana większość) i kuracjuszami (rozdrapywana mniejszość) stają się faktem.
Mimo braku stosownego przebrania, pełni obaw i żądni wrażeń, wchodzimy do lokalu kategorii wydrapanej – na szybie wciąż pozostają ślady jakiś gwiazdek. W jaki sposób „Truskawkowa” uchowała się od przemian późnych lat 80. i 90. pozostaje dla nas tajemnicą.
Przebijając się przez płatną szatnię z quasi-umundurowanym szatniarzem, wchodzimy na salę. Boazeria prawie pod sam sufit, błyszczące kinkiety, sztuczne kwiaty, wykładzina, metalowe krzesełka wyściełane czerwonym skajem, wszystko to nieco przytłacza nas, nie za bardzo obytych z tym rodzajem elegancji. Na barze z radością odkrywamy butelkę-pudla i świecącą fontannę domową. W ladzie chłodniczej prawdziwe japończyki i meduzy!!! Tylko alkohole z jakimiś bardziej nowoczesnymi etykietami.
Po 22. impreza jest już maksymalnie rozkręcona – o tej porze, już po polowaniu, kruszeją bariery nieśmiałości, a sparowani szczęśliwcy siedzą przy stolikach albo kołyszą się w rytmie Jantar i Gąssowskiego. Herbata i kawa parują w szklankach.
Rzut oka na sąsiedni stolik. Zdecydowanie zniechęcamy się do eksperymentów kulinarnych: zupy, pulpetów z sosem piure i surówką, rezygnujemy z wyglądającego na częściowo świeży kremu sułtańskiego. Zachwyceni atmosferą, sączymy kryniczankę.
Zupełnie spoza XXI wieku jest obsługa lokalu. Socjalistyczna w swym etosie pracy pani kelnerka, zdecydowanie wypraszająca za bardzo rozbawionych dansigowiczów, pan kelner o bardzo wczorajszym wyglądzie i oddechu oraz pani w toaletach, kasująca ekstra kasę za listek papieru toaletowego. Oszałamiające możliwości, kondycja i repertuar didżeja dały się poznać wcześniej. Zachwycona publiczność nie schodzi z parkietu. Czujemy się trochę jak statyści na planie „Czterdziestolatka”… Ale nic nie może przecież wiecznie trwać. Koniec.
Żal wychodzić po północy, żal wracać do domu. Żal w ogóle wyjeżdżać z „wód”. Na pocieszenie pozostaje namiastka życia dansingowego:
Italiano Vero
Akropolis Adieu
Gdy mi ciebie zabraknie
Jedziemy autostopem
I pewność, że kurort żyje swoim życiem cały rok. I można się do następnej kuracji przygotować tu
grafika: Anna Fudyma aka lolyta/pinezka.pl